Powiedzmy sobie szczerze już na początku tego tekstu, to nie Lechia awansowała do grupy mistrzowskiej Ekstraklasy, to Jagiellonia i Cracovia do niej nie awansowały. Z pozoru to samo, ale czy na pewno?

Ale powoli zacznijmy od początku… A początku należy szukać dużo wcześniej, zanim nawet trener Muniz usłyszał o istnieniu takiego klubu jak Lechia Gdańsk. Była jesień, a Lechia po dobrym początku ligi miała tyle samo punktów co ówczesny lider, każdy z nas zapatrywał się na przyszłość Lechii z huraoptymizmem, niestety z każdą kolejną kolejką drużyna bladła. Podobnież jak w przypadku reprezentacji Polski, słyszeliśmy coś o pechu, o kroku w dobrą stronę nawet pomimo złego wyniku, czy nader często powtarzane stwierdzenie o „braku boiskowego cwaniactwa”. Co bardziej pamiętliwi pesymiści przypominali o tym, że ostatnim razem kiedy Lechia zakręciła się w okolicach (a nawet usiadła na) fotelu lidera, zakończyło się to wszystko spadkiem Biało-Zielonych z ówczesnej pierwszej ligi. O la boga! Można było wykrzyczeć, gdy najbardziej czarne myśli plątały się po głowie. Dwunaste (po siedemnastej kolejce) miejsce, podział punktów i niby bezpieczna przewaga może okazać się tak nikła, że pocić przed meczem nie będą się tylko zawodnicy ale i każdy kibic. Oczywiście były wzloty, przykładem może być dwukrotne pokonanie Legii Warszawa. Po przerwie zimowej zbyt dużo nie zmieniło się ani w naszej grze ani w wynikach. Niby odpalił Patryk Tuszyński, ale teraz z perspektywy czasu możemy powiedzieć, że był to jednorazowy wybryk a Patryk pewnego poziomu chyba już nigdy, niestety, nie przeskoczy.

Pozycje Lechii od 1do 30 kolejki

Ostrzyliśmy sobie zęby więc na Puchar Polski, tu na drodze stała Jagiellonia, którą przecież dwukrotnie pokonaliśmy w lidze. O zgrozo, kolejna porażka. Zgrzyt zębami. Rwanie włosów z głowy a nawet czający się gdzieś tam z tyłu głowy strach zaczynały towarzyszyć nie tylko mnie. Oczywiście po drodze było zwycięstwo z Zawiszą, efektowne, a jakże, ale czy to było wystarczalne?

W międzyczasie naczytaliśmy się wszyscy o planach nowych włodarzy Lechii. Przyszło kilku nowych piłkarzy (o których przydatności pisaliśmy już wcześniej, więc nie ma sensu rozpisywać się po raz kolejny kto ma szansę się sprawdzić, a kto nie) a teraz wraz z nowym trenerem nadzieje po raz kolejny odżyły. Mieliśmy 3 kolejki do końca i przy korzystnych wynikach na innych boiskach, można było pielęgnować nadzieję o awansie do grupy mistrzowskiej. Holenderski trener, zapowiadał ofensywny futbol i trzy finały w których Lechia nic do stracenia nie będzie miała. Skłaniam się ku stwierdzeniu, iż zadziałał efekt „nowego trenera”. Zawodnicy mówiąc potocznie zdołali „spiąć poślady”, starając się na treningach i w dwóch pierwszych meczach, chcąc udowodnić swoją przydatność. Dwa zwycięstwa i Lechia ma sprawę awansu w swoich rękach, należy wygrać ze spisującym się poniżej oczekiwań Śląskiem i nie trzeba się na nikogo oglądać. Tu więc dochodzimy do tragedii dnia dzisiejszego.

Trener Muniz zapowiadał trzeci „finał” z rzędu i grę ofensywną. Pamiętając, że Śląsk jako przeciwnik w Ekstraklasie nigdy nam za bardzo nie leżał, potrafiłem wykrzesać z siebie ostatnie cząstki optymizmu i do meczu przed telewizorem siadałem pełen nadziei. Po skończonej relacji nie widziałem się jeszcze w lustrze, ale jestem pewien tego, że ilość siwych włosów na mojej głowie zwiększyła się kilkukrotnie.

Gra Lechii nie przypominała niczym tej z przed dwóch czy nawet z przed tygodnia. Na boisku po prostu wywiązała się kopanina. Nikt z naszych zawodników nie wystawał poza dosyć słaby poziom naszej gry. Dlatego też postanowiłem nie wystawiać ocen naszym zawodnikom jak to zwykle czynimy na Lechia.net, a chciałbym ogólnie skupić się na tym czego dziś doświadczyliśmy. Powróciły stare demony, kopanina, niecelne podania i niepewność naszych graczy przyprawiała o ból głowy.

Pierwsze minuty były jeszcze do przełknięcia, Grzelczak pomimo swych dosyć kanciastych ruchów wystawał ponad poziom naszych graczy, dośrodkował nawet do Frankowskiego, który stuprocentową sytuację zmarnował tylko dlatego, że piłka leciała na dosyć niewygodnej wysokości, ni to do strzału głową, ni to nogą. Z każdą kolejna minuta coś, czego zdefiniować nie potrafię, uciekało z naszych piłkarzy, a mecz przerodził się w straszną kopaninę, gdzie wymienienie trzech do czterech szybkich podań w ataku było chyba ponad możliwości graczy. Grzelczak, Makuszewski, i Leković widocznie starali się szarpać naszą grę do przodu, ale niestety za samo zaangażowanie  pozytywnych ocen wystawić im nie można, gdyż powinno być to psim obowiązkiem każdego piłkarza niezależnie od szczebla rozgrywek, zaczynając od podwórka. Szczególnie jeżeli Ci nie idzie, masz braki kondycyjne lub techniczne, to do wyniku powinieneś dojechać na tyłku albo „umrzeć” starając się.

Mateusz Bąk, w pierwszej połowie popisał się kilkoma interwencjami ratując nas po raz kolejny, niestety stracona bramka to 50 jak nie 60 procent jego wina, więc nawet pomimo najszczerszych chęci tutaj też pozytywnej oceny występu wystawić nie można. Kontynuując ocenę od tyłu naszego ustawienia, para Janicki Madera, która ostatnio chwalono wielokrotnie pozbawiona była pewności siebie i popełniała wiele błędów a Marcin Pietrowski zagrał chyba jedno z najgorszych spotkań w swojej karierze, widać było że gra na prawej obronie nie pasowała mu dzisiaj i uciekał z niej w każdy możliwy sposób, czy to grając do przodu, czy też  nawet uciekając do środka pola. Kostrzewa a potem Dawidowicz również grali strasznie niepewnie, przeplatali dobre interwencje w obronie z totalnie niecelnymi podaniami. To samo tyczy się Vranjesa, który zdołał rozpalić nasze nadzieje, jedno dobre podanie i jedna niezamierzona próba przelobowania bramkarza to za mało. Patryk Tuszyński powrócił do swojego dawnego „ja”, gdzie snuł się zagubiony po boisku i nawet pomimo dosyć dużej swobody pomiędzy obrońcami czy pomocnikami Śląska nic ciekawego dzisiaj nie pokazał. Przemysław Frankowski jest zawodnikiem z którym możemy wiązać duże nadzieje, no ale jak to bywa z młodymi zawodnikami wahania formy zdarzają się i niestety tego dziś doświadczyliśmy.

Pośród ogólnie panującej kopaniny na boisku i pomimo zaangażowania, denerwował również Makuszewski który sprawiał wrażenie, że więcej czasu przeleżał na murawie „zwijając się bólu” niż konstruując akcje ofensywne, gdzie mógł i powinien nawet robić duża różnicę. Gdzieś pomiędzy szarpaniną w środku pola, a długimi niecelnymi podaniami dostajemy cios otwarta dłonią w twarz i tracimy gola, los wymyka nam się z rąk i wskakuje na kolana Cracovii i Jagiellonii.

Lechia  podeszła wyżej pod przeciwnika, niestety po dobrym pressingu i odbiorze piłki następowały szybkie straty, a czas uciekał. Tutaj należy wystawić również ocenę zawodnikowi który do Wrocławia nawet nie przyjechał, chodzi o Sadajewa, którego brak był zauważalny, a zabrakło go ze względu na głupi faul w środku pola po którym obejrzał czerwona kartkę i pauzował. Trener Moniz przestawia zespół na grę trzema obrońcami, a przy linii bocznej razem z sędzią technicznym, staje o zgrozo! Adam Pazio (?) a potem Krzysztof Bąk, obydwu zawodników byśmy nawet nie podejrzewali o to, że wejdą na murawę w takiej sytuacji. Przehandlowałbym więc obydwie zmiany za możliwość wpuszczenia na boisko jednego brodatego Czeczeńca.

Raport meczowy [Śląsk Wrocław - Lechia Gdańsk 1:0]

Miałem tą wątpliwa przewagę, iż mogłem w przeciwieństwie do zawodników śledzić na bieżąco wyniki na innych stadionach. Wyglądało to wszystko w porządku, wszystkie cztery drużyny walczące o awans przegrywały. Zawodników nigdy jednak nie należy oceniać pod kątem wyników innych drużyn zainteresowanych miejscem o które sami walczą, ale jest ok, zarówno Cracovia lub Jagiellonia muszą strzelić dwie bramki aby pomieszać nam szyki, utrzymujemy miejsce! Aż nadchodzi 85 minuta i dociera wiadomość o bramce Jagiellonii, czyli kolejne włosy siwieją na mojej głowie. Normalnie kibicując drużynie, która goni wynik, minuty uciekają w tempie szczurów z tonącego okrętu, a tu zapowiadało się ponad pięć długich minut, szczególnie, iż kolejny news traktuje o tym że Jagiellonia zamknęła w hokejowym zamku Gliwiczan, którzy mają problem z wyjściem poza 16 metr. Nie mam jednak nerwów aby podglądać co się tam dzieje, skupiam się na transmisji z Wrocławia czasem tylko zerkając na przewijające się newsy na ekranie monitora. Co prawdopodobnie uratowało mnie przed zawałem serca, gdyż kolejną linijka która czytam na ekranie komputera jest informacja o strzale w słupek Balaja. Gdzieś w międzyczasie Marcin Pietrowski pieczętuje swój fatalny występ marnując sytuację która uspokoiła by nas wszystkich. W tym momencie już skupiłem się tylko na monitorze, czekając w napięciu na jedną z możliwych informacji, albo o zakończeniu meczu w Gliwicach, albo o bramce dla Jagielloni. Mecz we Wrocławiu kończy się, a ja na ekranie telewizora widzę uśmiechniętego Adma Pazio (?x2), nie dość że zagrał słabo to właśnie z drużyną przegrali awans do czołowej ósemki ekstraklasy. Na szczęście i ku ukojeniu moich nerwów, po kilku kolejnych napiętych chwilach mogę z ulgą przeczytać informacje o zakończeniu pozostałych meczów.

Tak więc powtarzając się, czy jesteśmy w grupie mistrzowskiej? Tak. Czy do niej awansowaliśmy w dzisiejszym meczu? Nie? To Cracovia i Jagiellonia sprawiły nam prezent, a my do niego się doczołgaliśmy. Do trzeciego miejsca po podziale punktów brakuje nam pięciu punktów i na zakończenie chciałbym aby przed ostatnią, trzydziestą siódmą kolejką, emocjonować się kolejnym „finałem” o trzecie, tym razem, pod wodzą trenera Munieza. Gdyż dla walki o puchary jestem pewien, że każdy z nas zaakceptuje kilka kolejnych siwych włosów i zrobi to z chęcią jeśli do wyboru będzie miał walkę o podium Ekstraklasy lub siedem kolejek gry o nic.