Lechia Gdańsk jest klubem, który w piłkarski świat wypuścił wielu utalentowanych, ciekawych piłkarzy.
Po części dlatego, że gdzie indziej możliwości rozwoju mieli oni większe, po części dlatego, że poza Trójmiastem lepiej płacono, po części z powodów czysto sportowych, Lechia przecież opuściła Ekstraklasę na długie lata, odradzając się z popiołów od najniższych klas rozgrywkowych. Dokonując przeglądu dawnych kadr nietrudno spostrzec, iż nazwiska dawniej związane z Gdańskiem w polskim futbolu wiele czasem znaczyły i znaczą. Wydawać by się ponadto mogło, iż wielu wychowanków czy graczy emocjonalnie związanych z danym klubem, w wyniku różnych okoliczności lubi do byłych zespołów powracać. Nie inaczej było w Lechii. Gdy jednak przytoczymy w pamięci poszczególne nazwiska okazuje się, iż niekoniecznie były to powroty udane. Zastanówmy się, dlaczego i co by było gdyby losy potoczyły się inaczej.
Po kilku nieudanych w naszym kraju próbach budowania futbolowych wieży babel, pełnych graczy z zagranicy bądź odległych rejonów kraju, ściąganych ponadto za duże pieniądze, doczekaliśmy się mody na promowanie tego, co własne. Mówi się, iż gracze emocjonalnie związani z klubem, którzy coś mu zawdzięczają, bardziej angażują się w grę, chcąc owe długi zaufania spłacać. Jak to z długami, im szybciej, tym lepiej. Dotyczy to głównie młodzieży, wchodzącej do składów, lecz nie tylko. Są zawodnicy, którzy po mniej lub bardziej udanych przygodach gdzieś indziej, wracają do macierzystych drużyn, niejako prosząc o dodatkową transzę zaufania i pomocy, z uwagi na sytuację, w jakiej się znaleźli. Czasem zaś sam klub wyciąga po kogoś ręce, chcąc odbudować w szatni klubową tożsamość. Ostatnimi laty powrotów do Lechii było dość sporo. Tych efektownych jednak niezbyt wiele. Oto krótka retrospektywna wycieczka po najciekawszych z nich.
Tym, który w teorii z Lechii wybił się najwyżej, jest Sławomir Wojciechowski, wszak bronił, choć niezbyt często, barw samego Bayernu Monachium. Apogeum formy osiągnął w GKS Katowice jeszcze przed zagranicznymi wojażami, aby w pewnym momencie wrócić do Gdańska i walczyć dla Lechii w niższych ligach. Dwa awanse wywalczył, lecz perspektywiczny już nie był, wciąż jednak powrót zaliczyć można na mały plus. Na dodatek obecnie prowadzi Akademię Piłkarską, a w mediach wymieniany był w gronie kandydatów do Zarządu nowej Lechii. Okazało się to plotką, ale tak czy inaczej Wojciechowski wciąż działa na rzecz trójmiejskiego sportu, co jest dużą zaletą.
Kolejne dość interesujące powroty to te należące do Dawidowskiego i Króla. Ich wspólnym mianownikiem jest drużyna Amici Wronki, w której obaj spędzili najbardziej tłuste lata swojej kariery. Niestety, dla Grzegorza słowo tłuste nabierało z biegiem lat także bardziej dosłownego znaczenia, gdyż często miał problemy z utrzymywaniem wagi, biegając po murawie z wyraźnym brzuszkiem. To po części nie pozwoliło mu rozwinąć się na miarę talentu, dlatego z podkulonym ogonem wylądował on na Wybrzeżu ponownie w roku 2006. W II lidze start miał niezły, potem jednak stopniowo przygasał, a problemy dyscyplinarne zaowocowały w końcu rozstaniem z klubem z Gdańska. Wciąż jednak gra on dla lechijnych oldboyów. Inny osobisty dramat stał się udziałem Tomka Dawidowskiego. On, po wspaniałym okresie gry we Wronkach, chwytał już Pana Boga za nogi, podpisując gwiazdorski kontrakt z najlepszą wówczas w kraju krakowską Wisłą. Tam jednak dopadła go plaga kontuzji, przez co latami jedyną aktywność fizyczną odbywał w gabinetach rehabilitacyjnych. Gdy z kłopotami zdrowotnymi się uporał, kontrakt w Krakowie wygasał, a „Dawid” wrócił do Gdańska. Miał być jedynym napastnikiem, a na jego barkach spoczywać miał ciężar zdobywania goli. Okazało się jednak, iż organizm już nie ten, predyspozycje boiskowe inne, oczekiwania zbyt wysokie. Dawidowski nie zachwycał, zbierał seryjnie kartki, wreszcie nie doczekał się propozycji nowej umowy. Nie będąc zainteresowany dalszymi przeprowadzkami, Tomasz Dawidowski karierę zakończył.
Kolejnym Lechistą, który zachwycał w Amice, był Marek Zieńczuk. Idealnie ułożona przy dośrodkowaniach noga, podania „na nos” do napastników oraz skuteczność przy rzutach wolnych zaowocowała określoną renomą w lidze, transferem do Wisły Kraków oraz powołaniami do kadry. W pewnym momencie Zieńczuk postanowił spróbować sił za granicą, w greckiej Skodzie Xanthi. Tam większy okres pobytu spędził na leczeniu kontuzji, pożegnano go więc bez żalu, lecz też totalnie bez formy. Po pomoc zwrócił się do Lechii, a ta nie mogła mu odmówić. Dostał umowę na pół roku, miał się odbudować i wówczas wspomóc zespół. Formę Marek odzyskiwał jednak powoli, nie miał też zaufania sztabu trenerskiego. W rezultacie zagrał raptem parę minut, po czym miał usiąść do rozmów na temat przedłużenia umowy. Usiadł z nadziejami, iż dostanie wreszcie prawdziwą szansę. Nic bardziej mylnego. Brak wkładu w grę drużyny spowodował, iż zaproponowano mu skandaliczne jak na jego możliwości i zasługi warunki finansowe. Kontrakt iście juniorski. Zieńczuk odmówił, poczuł się upokorzony. Chciał nawet kończyć karierę w Gdańsku, a został z niego niemal wygnany brakiem zaufania i wiary w odzyskanie przez niego formy. Grając w Ruchu przeżywa drugą młodość i pokazuje, że pochopnie go w Gdańsku skreślono.
Podobnie ma się rzecz w przypadku Rafała Kosznika. Ten lewy (lub w razie konieczności także środkowy) obrońca w Lechii w pewnym momencie osiągnął bardzo wysoką formę, co zaowocowało zainteresowaniem lepszych i bardziej zamożnych zespołów. Nie tylko z kraju zresztą, co było na rękę Biało-zielonym, gdyż nie musieli wzmacniać bezpośredniej konkurencji. Kosznik do wyjazdu się palił, i koniec końców trafił za bagatela 100 tys. euro do Omonii Nikozja. Nowy klimat, nowe wyzwania, ale i nowe problemy, na czele ze zdrowotnymi, po komunikacyjne i kulturowe. W efekcie jednak brak gry, formy, nadziei, i wymuszony powrót do kraju po rozwiązaniu umowy. Podobnie jak Zieńczuk, tak i Rafał postanowił odbudować się w Lechii. On dla odmiany trochę pograł, często w wyjściowej jedenastce, ale efekty były niewspółmierne do oczekiwań, żeby nie powiedzieć wręcz: nieprzyzwoicie niezadawalające. Kosznik był cieniem gracza sprzed wyjazdy na Wyspę Afrodyty i w Gdańsku więcej szans nie otrzymał. Wylądował w poznańskiej Warcie, aby po dwóch latach ponownie zagrać w Ekstraklasie, lecz w barwach walczącego o utrzymanie Bełchatowa. Zespół ten ostatnie pół roku w elicie miał bardzo udane, choć punktów do utrzymania zabrakło. Kilku graczy jednak wyróżniło się na tyle, iż byli pewni znalezienia nowych pracodawców. W tym gronie był Kosznik, na testy ostatecznie zaprosił go Górnik Zabrze. Jego rywalem o kontrakt był nie byle kto, bo Piotr Brożek, notabene też odpalony przez Lechię, i co ciekawe Rafał rywalizację tę wygrał. Później wygryzł ze składu Seweryna Gancarczyka (ten albo siedział na ławce, albo grał w środku obrony) i tym samym został kolejnym, który odrodził się jak feniks z popiołów, lecz nie w barwach gdańskiego klubu. Kosznik był nawet próbowany reprezentacji Polski, lecz zdecydowanie na kredyt od selekcjonera Nawałki, który był odpowiedzialnym za odbudowę formy gracza w Zabrzu.
Jest jednak dwóch graczy w kadrze gdańskiego zespołu, którzy wrócili i wciąż dostają swoje szanse. Ich historie są diametralnie różne, a ich nazwiska to: Bieniuk oraz Buzała. Obrońca opuścił Gdańsk jako praktycznie młodzieżowiec, aby przez lata być ostoją obrony Amici Wronki (ojj, lubili Lechiści ten kierunek, lubili). Po kilku udanych latach wyjechał do Turcji, gdzie także poczynał sobie nieźle. Tęsknota do rodziny i chęć stabilizacji przywiodła go jednak z powrotem do Polski, lecz nie od razu do Gdańska, a do łódzkiego Widzewa. Tam w duecie z Maderą stworzyli ciekawy, solidny i trudny do ogrania duet, który zresztą obecnie ma szansę funkcjonować też w Lechii. Bieniuk bowiem skorzystał z oferty macierzystego klubu i wrócił nad morze. Grał przyzwoicie, czasem nawet bardzo dobrze, a po odejściu Surmy przejął kapitańską opaskę. Czasem siada na ławce, czasem się rehabilituje, generalnie jednak jego powrót ocenić można na plus. Mniejszy bądź większy, ale wciąż plus. Trochę trudniej dokonać oceny Buzały, on zresztą nie jest wychowankiem Lechii. Przyszedł ze znienawidzonego przez kibiców Lecha do drugiej ligi, strzelał gole, pokazywał techniczne sztuczki, lecz też grał samolubnie i marnował wiele sytuacji. Bywał przez niektórych noszony na rękach, przez drugich jednocześnie będąc wyzywanym. Nie można więc powiedzieć, żeby był idolem tłumu. Raczej sympatia do niego uzależniona była od jego skuteczności. Z tą było dość nieźle, a na plus kibice zapisali mu też zaangażowanie, ambicję oraz bramkę w derbach z Arką. W końcu jednak „Buzi” zdecydował się zmienić otoczenie i dołączyć do prowincjonalnego, lecz stabilnego Bełchatowa. Tam potwierdził zarówno swoje zalety, jak i wady, strzelając parę goli, ale i marnując wiele sytuacji. Koniec końców z GKS-em się pożegnał, wracając do Gdańska. Tutaj historia niemal zatoczyła koło, po względnie udanej pierwszej części pobytu i paru golach częściej marnował dogodne szanse, niż je wykorzystywał, przez co musiał czasem przeprosić się z ławką rezerwowych. Ciężko więc, jednoznacznie ocenić jego przydatność dla zespołu, zwłaszcza teraz gdy po urazie wraca do formy w rezerwach. A że konkurencja rośnie, niewykluczone, że Buziego już w biało-zielonych barwach w Ekstraklasie nie zobaczymy. Ocena w dzienniku? Na tę chwilę trója, dość solidna, ale nic ponad to.
Widzimy więc, iż te gdańskie powroty częściej kończyły się porażkami, aniżeli sukcesami. Nie musiało tak jednak być, gdyby klub dawał powracającym większy kredyt zaufania i margines błędu, jak i czas na odbudowę formy. Gdy bowiem pomyślimy nad pozycjami, które wymagają lub wymagały ostatnimi czasy wzmocnień, wymienimy jednym tchem: lewa obrona, lewa pomoc, rozgrywający. Czy Kosznik i Zieńczuk nie mogli tych dwóch pierwszych problemów rozwiązać? Mogli, ale nie dostali szansy. Co zaś z rozgrywającym? Wszyscy znamy jednego silnie emocjonalnie związanego z Gdańskiem, który nieomal wrócił do Lechii, lecz ponoć zażyczył sobie za dużych pieniędzy za sam podpis pod kontraktem. Jego obecny klub jednak radzi sobie słabo, mógłby więc jeszcze na PGE Arenę trafić. O kim mowa? To Sebastian Mila ze Śląska, który paradoksalnie z Lechii odchodził jeszcze jako lewy obrońca. W międzyczasie stał się liderem środka pola, jakiego w Lechii od dawna brak. Jeśli nie wypali Vranjes, może ktoś usiądzie raz jeszcze do rozmów z Milą? Byłoby miło móc zrobić za parę lat podobną analizę, której konkluzją byłoby to, iż powroty do Lechii były udane. Dotychczas było inaczej.