Los piłkarza bywa pokręcony, zwłaszcza w dzisiejszych czasach.
Nie zawsze o tym, jak wiele się osiągnie, decyduje talent i ciężka praca. Czynników, wpływających na ogólną postawę zawodnika jest wiele, od trenera, zaufania trybun, taktyki, partnerów z zespołu, aż po problemy zdrowotne i zdarzenia losowe, czasem wręcz pewne tragedie. Nie trzeba wielu niepomyślnych zdarzeń, układających się w pewną sekwencję, aby stracić na wartości, a co za tym idzie, pewności siebie. Jest w kadrze Lechii piłkarz, który w moim własnym mniemaniu od dłuższego już czasu toczy wyścig z fortuną, i który w tejże pogoni obecnie znajduje się na pozycji przegranej. Piotr Grzelczak. Człowiek-zagadka, jednakże o określonej charakterystyce. Z czego go znamy? Za co cenimy? Czy naprawdę jest takim pechowcem?
Przeciętny Polak nikogo profesjonalnie zajmującego się futbolem pechowcem nie nazwie, z uwagi na nieprzyzwoite często zarobki oraz stosunkowo mały nakład pracy. To duże uproszczenie, piłka nożna to jednak szczerze dość przyjemny sposób zarobkowania. Grzelczakowi nie raz i nie dwa wypominano już brak ambicji. Będę jednak pierwszym, który z tak stawianą sprawą się nie zgodzi. Piotrek karierę na poziomie Ekstraklasowym rozpoczynał w Łodzi, grając w barwach Widzewa. Był jego czołowym strzelcem, a było to w czasach, gdy łodzianie grali o coś więcej, niż uniknięcie kompromitacji i przerwanie czarnej passy porażek. Wypromował się więc na tyle, iż jego nazwisko pojawiło się w notesach kilku osób ze świata polskiej piłki. Może nie okupywało pole position na tychże, lecz na pewno dla drużyn, mających problemy z regularnym zdobywaniem goli, a takich w Polsce niemało, miał okazać się zbawieniem. Do tego grona należała Lechia, której wizja rozwoju zakładała stabilizację na wyższym poziomie, czego bez snajpera gwarantującego dwucyfrową liczbę bramek osiągnąć raczej się nie da. Tym sposobem Grzelczak trafił na Pomorze, choć też entuzjazmu wśród fanów gdańskiej drużyny nie wywołał, gdyż po okresie wielu transferowych niewypałów w ofensywie ci podchodzą do takich ruchów z dystansem. Jego atutem miało być doświadczenie, zimna krew pod bramką rywala i dobrze ułożona lewa noga. Z tego wszystkiego dziś w pamięć zapadły jego bramki strzelane wolejem, lecz nie można ukryć, iż pokładanych nadziei wciąż nie spełnił, i może już nie mieć ku temu okazji. Jego w tym winy jednak zbyt wiele nie ma, co postaram się za moment udowodnić.
Nie mając cech boiskowego lidera, z reguły pozytywnie wyróżnić się można, będąc niejako niesionym na fali zachwycających kolegów. A że każdy napastnik żyje z podań partnerów, Grzelczak był tym, który na formę zespołu liczył najbardziej. Pech chciał, iż jego początku w Lechii to okres pewnej bylejakości w grze, której on został niechlubnym frontmanem. Biało-zieloni wciąż nie są drużyną, która stwarza co mecz wiele okazji bramkowych, stąd te nieliczne wypada wykorzystywać. Grzelczak tymczasem ma przypadłość podobną do Pawła Buzały, że choć piłka często szuka go w polu karnym, to gdy ma zbyt wiele czasu na zastanowienie, podejmuje niewłaściwe decyzje. Czy to psychologia futbolu, czy dekoncentracja, efekt był jeden – brak goli, brak zadowolenia fanów, często brak punktów. Stąd jego notowania były na tyle niskie, iż rundę wiosenną poprzedniego sezonu przyszło mu spędzić w podupadającej Polonii Warszawa. Tam jego sytuacja wyglądała zresztą podobnie, wyglądał ociężale, nie mógł znaleźć miejsca na boisku, przechodził obok meczów.
Wydawało się, iż po powrocie do Lechii jedynym, co go czeka, jest ostateczne spakowanie bagaży. Tyle, że drużynę przejął Michał Probierz i postanowił dokonać przeglądu kadr od podstaw, czasem wywracając dotychczasową klubową hierarchię. O dziwo, tym wygranym miał zostać Grzelczak, w co nie wierzył chyba nikt. Nawet po sparingu z Barceloną, gdzie pokazał kilka ciekawych zagrań, strzelił gola. Jego udane poczynania powodują uśmiech na twarzy kibiców, uznających to za przypadek, wyjątek potwierdzający teorię o jego słabości. W całym Gdańsku były dwie osoby, wierzące w jego talent. Sam gracz i nowy trener. Z powodu braku powszechnej akceptacji Piotr i tak nie zawsze wychodził w podstawowej jedenastce, a często był pierwszym kandydatem do zmiany. Ku zaskoczeniu wszystkich jednak, był największy chyba wygranym jesieni. Strzelał gole, brał udział w większości kontrataków, zaczął na boisku grać, a nie tylko przebywać. Sam stał się bardziej świadomy własnych ograniczeń, wady eliminował poprzez większe akcentowanie zalet. Jego lewy wolej wielu bramkarzom śnić się będzie po nocach, a zmierzająca na jego lewą stopę piłka to całkiem duże prawdopodobieństwo bramki. Być może lekko korzystał na tym, iż obrońcy rywali nie jemu poświęcali najwięcej uwagi, koniec końców jednak jego notowania stale rosły.
Jeśli wówczas Grzelczak zaczął wierzyć w uśmiech losu, musiał być tym, który zmianę większościowego właściciela klubu traktował w kategoriach osobistego dramatu. Ciężka praca, jaką zdobył szacunek i zaufanie trenera, właśnie spełza na niczym, gdyż dzięki nowym środkom w budżecie zmienia się sposób wartościowania graczy. Grzelczak, który w Lechii ze środku ataku przesunięty został na lewą stronę, zyskał konkurentów w postaci Makuszewskiego i Jagiełło, a gdyby przez myśl przeszedł mu powrót na pozycję nr 9, akurat eksplozję formy przeżywa Tuszyński, a w odwodzie pozostaje wypożyczony Sadajew. Co więcej, Probierz mając do dyspozycji kilku graczy na kontraktach terminowych, musi sprawdzać ich w boju, aby optymalnie ocenić ich przydatność dla „nowej” Lechii. Grzelczaka wszyscy już znamy, jesteśmy też świadomi, że pewnego poziomu nie przeskoczy. To prawdopodobnie będzie zbyt mało, aby myśleć o współtworzeniu zapowiadanej gdańskiej potęgi.
Jego przykład najlepiej obrazuje niesprawiedliwość losu. Kilka upadków, ciosów, po których Grzelczak podniósł się z desek, zamiast zwiastować lepsze czasy, okazały się nieść za sobą kolejny nokautujący cios. Jeszcze cięższy, gdyż ważony dużymi pieniędzmi nowych akcjonariuszy. Piotr był zawsze traktowany jak tymczasowy zastępca gracza, jakiego w Gdańsku nie było, teraz gdy jest ich nadmiar, staje się niepotrzebny. A co czeka go dalej? Czy wyrobił sobie markę na tyle, aby bez wahania móc rozglądać się za nowym pracodawcą? Wydaje się, że nie, gdyż nigdy nie znajdował się w blasku fleszy. Jeden moment sławy po meczu z Barcą to zbyt mało, a jego pięć minut w Lechii było chyba zbyt krótkie, aby mówić o nim jak o piłkarzu, o którego podpis na rynku transferowym rozgorzeje bitwa. Chyba, że on sam jeszcze broni nie złożył i wierzy w kolejne odrodzenie. Niewielu wyobraża sobie taki scenariusz, ale czy nie podobnie było przed rokiem?