Lechia Gdańsk jest drużyną, która od czasu odbudowy w najniższych klasach rozgrywkowych budowana jest w sposób przemyślany, spokojny, konsekwentny.
Oczywiście, kibice zawsze będą oczekiwali coraz to lepszych wyników, jednakże obiektywnie trzeba przyznać, że w ostatnich sezonach poza ogólnym trójmiejskim klimatem piłkarskim, rzeczowych argumentów Biało-zielonym jednak brakowało. Tym razem ma być inaczej, gdyż po pierwsze drużyna posiada w miarę stabilny skład, w którym powinna rozumieć się coraz lepiej, po drugie wreszcie znalazł się tajemniczy zagraniczny inwestor, gotów finansować bardziej spektakularne aniżeli dotychczas transfery. Lechia ma więc coraz więcej atutów, a nade wszystko poczucie konsekwentnego rozwoju w harmonii, jakiego to komfortu z reguły polskim drużynom brakuje. Jak na razie jednak gra drużyny nie zawsze spełnia oczekiwania tak fanów, jak i sztabu szkoleniowego.
Nie można jednak nie zauważyć solidnych fundamentów, jakie pod budowę mocnego zespołu zostały już w Gdańsku wylane. Owszem, jest wiele do poprawienia, ale skoncentrujmy się na początek na tym, co dobre. A, wbrew pozorom, trochę tego w Gdańsku mamy. Na pierwszy plan wysuwać musi się młodzież. Lechia w meczu z Pogonią pokazała światu najmłodszy wyjściowy skład w Ekstraklasie. O ile w wielu klubach naszej ligi młodzieżowcy są uzupełnieniem składu, często grając bardziej z konieczności, aniżeli dobrej woli trenerów, to w Gdańsku ich wpływ na grę zespołu rośnie z każdą rundą. Dość wspomnieć, iż na ławce wylądowali tacy gracze, jak Bieniuk czy Pietrowski, tak aby ustąpić miejsca młodszym, perspektywicznym zawodnikom. Wydaje się, iż nazwiska takie jak Frankowski, Dawidowicz, Janicki, a w dalszej kolejności Stolarski i, być może, Jagiełło, nie raz jeszcze zatrząsną ligową rzeczywistością. Ich piętno coraz bardziej odciska się bowiem na grze gdańskiej jedenastki. Dobrze prowadzeni i studzeni, zwłaszcza po transferowych przymiarkach, powinni dać kibicom na PGE Arenie wiele radości.
Drugi atut Lechii, pomimo sceptycyzmu co po niektórych, to osoba Michała Probierza. Trener Lechii to postać już doświadczona, z background’em boiskowym, co w dzisiejszych czasach pomaga w prowadzeniu drużyny i dyscyplinowaniu graczy. Ma wyraźny pomysł na prowadzenie zespołu, a jego poglądy dojrzewają w czasie, co można wywnioskować choćby na przykładzie Makuszewskiego, dyscyplinowanego przez niego jeszcze w Białymstoku za wyzywające obuwie, a obecne podejście do młodzieży. Szkoleniowiec Biało-zielonych szuka w Trójmieście stabilizacji, realizuje swoją wizję i wzmacnia konsekwentnie newralgiczne pozycje. Na rynku transferowym wykazuje się cierpliwością w połączeniu z racjonalizmem, co napawa optymizmem na przyszłość. Nawet, jeśli media próbują go już z Gdańska zwolnić, wydaje się, iż najlepszym wyjściem będzie pozwolenie mu na realizację obranej wizji. Ta sprawia wrażenie słusznej.
Jeśli pominiemy pomniejsze zalety, na wierzch wypływa kilka wad drużyny, z której jedna w moim osobistym mniemaniu odgrywa rolę kluczową. Nie jest, pomimo tego, co zobaczyliśmy w meczu z Pogonią, problem z obroną przy stałych fragmentach gry. To po prostu brak prawdziwego boiskowego lidera z prawdziwego zdarzenia. Takiego, który odpowiada za regulowanie tempa gry, akcentuje każdą niemal ofensywna akcję, jest wsparciem dla innych. Boiskowego lidera nie wolno bowiem utożsamiać z kapitanem, gdyż nie zawsze role te zbiegają się ze sobą. Spójrzmy w niedaleką przeszłość, aby sprawdzić, czy i kiedy Lechia takich liderów posiadała.
Na myśl przychodzi pewnie wszystkim, słusznie zresztą, Łukasz Surma. Do niedawna dzielił i rządził on drugą linią gdańszczan, nie tylko z uporem walcząc w destrukcji, ale także biorąc czynny udział w kreowaniu akcji ofensywnych. Owszem, Surma rzadko gościł bezpośrednio w polu karnym rywali bądź jego okolicach, dawał jednak partnerom dużo spokoju, wzbudzając zaufanie. W trudnych chwilach na swoje barki brał całą odpowiedzialność, co jest właśnie głównym zadaniem lidera z prawdziwego zdarzenia.
Myśląc o gdańskim liderze, wielu zapewne z utęsknieniem myśli jednak o Abdou Razacku Traore. Reprezentant Burkina Faso był tym, o którym mówi się, iż „robi różnicę”. Jemu tymczasem różnicy szczególnie nie robiło to, w jakiej roli ustawiany był na boisku. Czy bliżej skrzydła, czy to na szpicy, czy też zawieszony pomiędzy liniami, zawsze znajdował sobie miejsce na placu gry, z którego dyrygował grą i miał na nią kluczowy wpływ. Owszem, często grał indywidualnie, lecz w trudnych chwilach liderzy właśnie tak muszą robić. I potrafić utrzymać się przy piłce, uspokoić grę, bądź samotną szarżą próbować rozerwać zasieki obronne rywali. O tak, Traore był liderem jak się patrzy. Jak to jednak bywa, odszedł w poszukiwaniu większych wyzwań sportowych, a przede wszystkim pieniędzy. Ponoć chciał zostać w Gdańsku, lecz zarabiać jak nikt inny, po gwiazdorsku. Kto wie co byłoby, gdyby klub jego wysokie oczekiwania spełnił. Komin płacowy ewidentny, lecz i korzyści boiskowe wymierne. Teraz możemy gdybać, lecz można być pewnym, że Razacka każdy kibic Gdańska wspomina z utęsknieniem.
Jego naturalnym sukcesorem miał zostać Ricardinho, ale pół roku po Traore Gdańsk opuścił, i Lechia od tamtej chwili znajduje się w okresie boiskowego bezkrólewia. Biało-zieloni mają określony potencjał w ofensywie, jednakże czerpie z jego zasobów nadzwyczaj rzadko, a przede wszystkim w sposób nieusystematyzowany. Bazując na spontaniczności, indywidualnych zdolnościach, pojedynczych zrywach jednego bądź kilku piłkarzy. Brak jednak w tym wszystkim konsekwencji i stabilizacji, jednej głównej myśli ofensywnej. Skoro lider nie potrafił wykreować się sam na placu gry, Probierz postanowił mianować go osobiście, dokonując przeglądu posiadanych kadr. Wybór padł na Piotra Wiśniewskiego. Czy słusznie?
„Wiśnia” to gracz doświadczony, z długim staże i setkach kilometrów wybieganych na Ekstraklasowych boiskach w barwach Lechii. Podwaliny pod lidera ma więc w teorii doskonałe, ale tutaj liczą się przede wszystkim zdolności. Techniczne, motoryczne i wolicjonalne. Tutaj jest niestety co najwyżej przeciętnie. Piotr wykazuje dużą ochotę do gry, lubi mieć futbolówkę przy nodze. Nie boi się brać odpowiedzialności, co chyba było czynnikiem kluczowym dla Probierza. Taki bowiem Machaj, którego notabene w Gdańsku oglądać już nie będziemy, takich inklinacji bowiem nie miał, choć na to kiedyś liczono. Jak na złość jednak, Wiśniewski nie jest mistrzem w podejmowaniu optymalnych boiskowych wyborów. Jego perspektywa zbyt często kończy się na indywidualnym sposobie rozwiązywania akcji, dryblingiem oraz strzałem. Liczba jego strat jest niewspółmierna do tego, co daje zespołowi. Gdy ma dobry dzień, owszem, wielu ligowych obrońców umie wkręcić w ziemię. Gdy jednak popełni jeden błąd, niczym lawina przydarzają mu się kolejne, potęgowane presją, jaką odczuwa zawodnik. Jak gdyby jedna prosta pomyłka pętała mu nogi i była przyczynkiem do kolejnych. A wówczas już z „Wiśni” pożytku nie ma żadnego. Chce on za wszelką cenę się rehabilitować, lecz kolejne złe wybory skupiają na nim krytykę kibiców oraz złość kolegów. A Lechia wciąż nie jest zespołem, który bez przerwy gości pod polem karnym rywala, aby móc pozwalać sobie na marnowanie obiecujących akcji ofensywnych.
Kolejną przywarą Wiśniewskiego jest jego ograniczony przegląd pola. Dośrodkowania w próżnię to jedno, chodzi głównie o umiejętność zagrywania tzw. kluczowych podań. Wiśniewski, holując piłkę, zbyt często ma potrzebą utrzymywania z nią kontaktu wzrokowego. Spoglądając raz co raz na futbolówkę, ciężko mu rozejrzeć się po boisku na tyle, aby dostrzec lepiej ustawionych partnerów i obiektywnie ocenić, jakiego wyboru dokonać. Przykładem może być sytuacja z meczu z Pogonią, gdzie zamiast podawać do dużo lepiej ustawionego Makuszewskiego, uderzył niecelnie. Ktoś może powiedzieć, iż w sparingach wyglądało to lepiej, więc odpali też w lidze. Być może po części tak, ale mecze o stawkę są bogatsze o towarzyszącą im otoczkę, presję, z którą Piotr z reguły słabo sobie radzi. Przygotowanie mentalne to dziś istotny element pracy piłkarza.
Problem można uznać za zdefiniowany, ale na tym poprzestać nie można. Wiśniewski zdaje się wakatu na pozycji boiskowego króla nie wypełniać należycie, więc Lechii potrzeba nowej recepty na postawioną diagnozę. Najbardziej dla wszystkich oczywistą jest...transfer. Niby to proste, zwłaszcza, że ponoć pieniądze na taki cel nowy właściciel ma, i to aż nadto. Zdaje się jednak, iż klub celuje w ofensywę zakupową na lato, teraz szukając uzupełnień na pozycjach newralgicznych. Rozgrywający taką jest, lecz Emmanuel Sani, który niedawno oblał krótkie testy sportowe, przy całej sympatii dla jego dawnych juniorskich dokonań, jakości nie gwarantował. Probierz więc szybko wręczył mu bilet powrotny w jego miejsce nie otrzymując jak dotąd nikogo. A gdyby ktoś nowy miał do Gdańska trafić, powinien być to ktoś z nazwiskiem. Z doświadczeniem. Z zasługami. Taka osoba nie tylko gwarantuje wymagany poziom sportowy, lecz również niejako automatycznie otrzymuje kredyt zaufania w szatni, posłuch, wiarę w jego możliwości. Zastrzyk pozytywnej energii przydałby się drużynie zawsze.
Nowi właściciele, zdaniem Piekarskiego, mieli mieć w odwodzie gotowych do gry zawodników, którzy w zależności od zapotrzebowania mieli do drużyny Probierza dołączać. Wygląda jednak na to, iż rozgrywającego „polski Guardiola” się nie doczeka, a jeśli nawet to może być za późno, aby przygotować go fizycznie do walki o czołową ósemkę ligi oraz wkomponować pośród partnerów. Co więc gdańskiej ekipie pozostaje? Poszukać nowego lidera. Ofensywnych środkowych pomocników jest jak na lekarstwo, wiec może skrzydłowi? Jakub Kosecki pokazał, iż z bocznych rejonów też można dowodzić grą zespołu, napędzać jej akcje i brać ciężar gry na swoje barki. Kandydatów tutaj jest trzech: Frankowski, Jagiełło, Makuszewski. Jako, iż dwóch pierwszych może okazać się zbyt niedoświadczonych, logika wskazuje na ostatniego z wymienionych. On jednak po powrocie z Rosji, gdzie grał niewiele, a jeśli już to w drużynie rezerw Tereka, może dłużej dochodzić do siebie. Gdyby więc jedna z konieczności szukać lidera do środka pola, nowych kandydatów znalazłbym dwóch. I nie jest to żaden z defensywnych pomocników, gdyż oni ewidentnie czują się dużo lepiej w drugoplanowych, zakulisowych rolach. Opcja pierwsza: Tuszyński. Strzelił dwa gole, ale może okazać się gorszy od Sadajewa. Na skrzydle nie błyszczał nigdy, więc być może, aby nie wylądował na ławce, w ramach uznania za zasługi dostanie szansę na pozycji nr 10? A jeśli już mowa o numerze 10, może warto sobie przypomnieć, iż Przemysław Frankowski, grający z tą liczbą na plecach, w juniorach był liderem środka pola, dopiero w Ekstraklasie jest skrzydłowym. Po to, aby wykorzystać dynamikę, ale i nie dźwigać całej presji na sobie. Czy teraz dałby radę ponownie się przemianować? Ciężko powiedzieć, ale innej opcji może nie być, a eksperymenty mają to do siebie, iż wśród wielu nieudanych czasem trafiają się też takie kompletnie trafione. To mogłoby Lechię uratować. Czasu na eksperymenty jednak niewiele...