Z reguły daleki jestem od wystawiania komukolwiek indywidualnych cenzurek na przestrzeni krótkiego okresu czasu, gdyż dopiero długookresowe oceny są jakkolwiek miarodajne i obiektywne.
Zdaję sobie jednak jednocześnie sprawę, iż po ostatnim weekendzie w Gdańsku zapanował hurra optymizm względem piłkarzy, którzy wzmocnili zespół w zimowej przerwie. Mowa tu o trzech stranierich: Nikoli Lekovicu, Zaurze Sadajewie oraz Stojanie Vranjesie. Największe laury zbiera, co zrozumiałe, ten ostatni, w końcu to on dwukrotnie oszukał defensywę Widzewa i dał Lechii trzy punkty. Czy rzeczywiście już teraz można tych nowych graczy nazwać zbawcami Gdańska? Czy wokół nich budowana będzie „nowa” Lechia?
Istnieje kilka przesłanek, aby wstrzymać się ze zbyt daleko idącymi wnioskami. Owszem, dobrze jest mieć kogo chwalić, a wspaniała gdańska publiczność potrzebuje pozytywnych bohaterów. Bodźców, punktów zaczepienia dla wiary w to, iż niedługo oklaskiwać będą drużynę z prawdziwego zdarzenia, nie zaś zbieraninę dość przypadkowych kopaczy, jak to bywało ostatnimi laty. Na ten moment zimowe okienko transferowe zdaje się być najlepszym od dawna. Nie oznacza to jednak, iż nowi piłkarze nie mają wad, a Biało-zielona maszyna już teraz funkcjonuje jak należy. Sami zresztą jeszcze do soboty o tym mówiliśmy, a jeden mecz z Widzewem – zwłaszcza, że był to właśnie mecz z Widzewem – nie może zmienić naszego punktu widzenia.
Słowa Michała Probierza w mediach o tym, jak wiele Lechia stwarzała sytuacji bramkowych w ostatnich meczach, poczynając od spotkania z krakowską Wisłą, wszyscy traktowali z dystansem i przymrużeniem oka, gdyż kiedy nie osiąga się satysfakcjonującego wyniku, nawet najpiękniejsza gra nie jest w stanie tego zrekompensować. Krytyka więc, choć niezbyt jeszcze głośna, narastała za kulisami, i w przypadku braku zwycięstwa z Widzewem musiałaby się zmaterializować. Z tą świadomością musieli na boisko wyjść Lechiści, jednocześnie mając w pamięci to, iż PGE Arenę ciężko w tym sezonie nazwać twierdzą. Za Lechią przemawiała jednak pozycja w tabeli oraz fakt, iż Widzew na wyjazdach nie zwyciężał od 24 meczów. W Łodzi jednak Lechię w rundzie jesiennej upokorzył, zwyciężając 4:1, i stąd chyba nadzieję kibice Biało-zielonych pokładali w nowych zawodnikach, których bagaż złych doświadczeń był dużo mniejszy. Ci nie zawiedli, Lechia pewnie wygrała, udowadniając przede wszystkim samej sobie, iż oprócz efektowności jest na piłkarskim placu jednocześnie też miejsce na efektywność.
Ocenę poszczególnych graczy zacznę od tego, którego przyszłość w Gdańsku stoi pod znakiem zapytania. Zaur Sadajew jest graczem wypożyczonym do końca sezonu z Tereka Grozny, i nie bardzo wiadomo, jaki scenariusz może spowodować, iż w Gdańsku pozostanie. Ewentualna eksplozja formy może przecież skłonić jego macierzysty klub do ściągnięcia go z powrotem. Z drugiej strony, słaba gra nie przekona nikogo na Pomorzu do transferu definitywnego. Wiadomo jednak, iż celem Rosjanina jest strzelanie goli, gdyż to było mu wypominane w jego dotychczasowej karierze. Jego pech polegał jednak na tym, iż do drużyny dołączył z powodu problemów wizowych późno, a pod jego nieobecność wspaniałą pracę wykonywał Patryk Tuszyński, zapewniając sobie jedyne miejsce w ataku. A w sytuacji, gdy strzelił on w dwóch pierwszych meczach wiosny 5 bramek, Zaur mógł spodziewać się, iż z ławką rezerwowych przeprosić się będzie musiał na dłużej. Na szczęście dla niego, Probierz zna ograniczenia Tuszyńskiego, wie, iż nie można go za bardzo eksploatować, a Lechia wciąż walczy w Pucharze Polski. Z tych powodów w Białymstoku mogliśmy wreszcie oglądać Sadajewa w większym wymiarze czasowym.
Jakie zostawił po sobie wrażenie? Na pewno pozytywne. Szukał gry, był mobilny, choć może odrobinę brakowało mu dynamiki. Próbował strzałów, akcji kombinacyjnych, był niemal bez przerwy pod grą. Zabrakło mu bramki, którą notabene z karnego ustrzelił Tuszyński, lecz najważniejsze, co zyskał Rosjanin, to zaufanie. Trenera, kibiców, partnerów. Pokazał, iż jego umiejętności na polskie warunki są spore, i zgłosił akces do dalszej gry. Szczęśliwie, po meczu pucharowym do Gdańska przyjeżdżał właśnie Widzew. Drużyna mówiąc krótko słaba, nie prowadząca gry, bazująca bardziej na umiejętnościach wolicjonalnych, aniżeli czysto piłkarskich. To skłoniło Probierza do eksperymentu i znalezienie miejsca w wyjściowej jedenastce zarówno dla Sadajewa, jak i Tuszyńskiego. Zaur znów gola nie zdobył, brakowało mu czasem umiejętności dokonania optymalnego wyboru, jednakże nie mogę oprzeć się wrażeniu, iż potrzeba mu większej regularności w grze, więcej minut. Faktem jest jednak, iż na Lecha Biało-zieloni mogą wyjść ustawieni nieco bardziej defensywnie. Tak więc Sadajewa przedwcześnie bym nie chwalił, nie można go jednak też za nic zganić. Ot, pozytywny jak na razie akcent ofensywnych poczynań Lechii, nie jednak gracz kluczowy.
Inaczej jest w przypadku Nikoli Lekovica. Przyszedł niejako w zastępstwo swojego rodaka Mladenovicia, który zmusił gdański klub do zerwania negocjacji kontraktowych. Z tego też powodu jego przyjście nie było może traktowane w kategoriach hitu, lecz wciąż dawało spore nadzieje na rozwiązanie odwiecznych problemów z lewą stroną obrony, która w poprzedniej rundzie była obstawiana zamiennie przez chimerycznego Pazio i lekkomyślnego Oualembo. Lekovic z miejsca wskoczył więc do składu, i na fali ogólnego optymizmu ewidentnie z meczu na mecz się rozkręca, będąc nie tylko pewnym elementem defensywy, ale jednocześnie regularnie oskrzydlając akcje Lechii w ataku. W meczu z Widzewem znalazł się nawet w sytuacji bramkowej, którą niestety zmarnował, ale jest świadomy sowich ograniczeń, co przekłada się na wzmożoną pracę nad sobą. Już jest więc dobrze a rokowania są jeszcze lepsze. To chyba odpowiedź na narzekania co po niektórych fanów na temat tego, iż bliżej nikomu nieznani stranieri otrzymują w Gdańsku długoterminowe kontrakty. Kontrargumenty Lekovica pochodzą więc bezpośrednio z murawy, co świadczy o nim jak najlepiej. Apetyty rośnie jednak w miarę jedzenia, więc zamiast zachwycać się tym, co już pokazał, zawieśmy poprzeczkę ciut wyżej i miejmy nadzieję, że Serb sprosta wymaganiom.
Kariera Stojana Vranjesa w Gdańsku potoczyła się w tempie ekspresowym. Ściągnięty na ostatnią chwilę, już po jednym treningu z nowymi kolegami wyszedł na plac gry przeciwko Wiśle jako, że zawieszony za kartki był Piotr Wiśniewski, jedyny nominalny rozgrywający. Vranjes w tym jakże przeciętnym widowisku pokazał się z dość dobrej strony, choć sam mecz był z gatunku tych do jak najszybszego zapomnienia. On sam zwracał zaś uwagę na to, iż polska Ekstraklasa wymaga od zawodników dobrego przygotowania fizycznego i tym samym sam zobowiązał się do wzmożonej pracy. W kolejnym meczu zagrał ponownie, lecz na pozycji defensywnego pomocnika, i o ile kilka ważnych odbiorów zaliczył, nie sposób było nie odnieść wrażenia, iż lepiej czuje się on na połowie rywala. Generalnie jednak piłka przy nodze mu nie przeszkadza i ma on cechę tak rzadką u graczy z polskimi paszportami – Stojan zawsze wie, co chce zrobić z futbolówką. Jeszcze zanim otrzyma podanie, wie jakie są dostępne opcje, i jeśli tylko otrzyma odrobinę miejsca, pośle najlepsze z możliwych podań bądź odda strzał z dystansu. Czasem brakuje mu jeszcze precyzji, zgrania z partnerami, czasem zaś wyprzedza ich boiskowym myśleniem, generalnie jednak jest tym graczem, o którym mówi się, iż „robią różnicę”. Okazuje się również, iż można Vranjesa zmieścić w składzie jednocześnie z Wiśniewskim, który gra lepiej niż jesienią, i w duecie potrafią zaoferować naprawdę szeroki wachlarz rozwiązań. Także akcji kombinacyjnych, których tak często Lechia próbowała, a tak rzadko się wcześniej udawały. Co więcej, w meczu z Widzewem to Vranjes wziął na swoje barki ciężar zdobywania goli. Ma instynkt łowcy, potrafi się odnaleźć w szesnastce rywala, a ponadto jest naprawdę skuteczny. Noga mu nie drży, a biorąc pod uwagę fakt, iż Lechia nie zawsze kreuje co najmniej kilka okazji bramkowych na mecz, jest to dużym atutem.
Vranjes po meczu z łodzianami został niemal natychmiast okrzyknięty nowym bohaterem Gdańska. Brak lidera, o którym wspominałem w innym tekście, zrodził potrzebę kreacji takowego, a Stojan ma wiele cech predestynujących go do tej roli. Wciąż jednak potrzeba mu czasu i regularności, aby móc go nazwać przywódcą Lechii z prawdziwego zdarzenia. Pamiętamy przecież, jak wspaniale do drużyny wprowadził się dwoma bramkami Matsui, lecz Japończyk na kolejne trafienia kazał nam czekać całą rundę. I choć wrażenie zostawił ogólnie dobre, należy przyznać szczerze, iż w wielu meczach pożytku z Matsui wielkiego nie było. Vranjes zdobywa szacunek kolegów, podbija serca kibiców, dajmy mu więc jeszcze kredyt zaufania, czas na aklimatyzację i dużo boiskowej swobody – gołym okiem widać bowiem, iż na placu lubi sam narzucać sobie część obowiązków, będąc wolnym elektronem operującym w tej strefie boiska, w której rywalowi wyrządzić można najwięcej krzywdy. A przy nim także inni gracze nabierają wiatru w żagle, co dobrze nastraja na przyszłość. I tę najbliższą, i tę dalszą, pozostającą na razie w sferze pobożnych życzeń wszystkich, którym dobro Lechii leży na sercu. Nie ferujmy jednak wyroków zawczasu, pozwólmy nowym lechistom wdrożyć się w gdańskie realia, a indywidualne noty wystawiajmy na koniec sezonu. Wówczas ocena będzie bardziej miarodajna i obiektywna, nie zaś wystawiana pod wpływem chwili. Wiemy, iż z piłkarskiego nieba do piekła droga jest bowiem relatywnie krótka.