Marcin Pietrowski to zawodnik, którego nikomu w Gdańsku przedstawiać nie trzeba.

Związany z klubem od dziecka, ostatnimi laty postrzegany był jako murowany kandydat na hegemona środkowej formacji Biało-zielonych i motor napędowym ofensywnych poczynań zespołu. Lata mijają, a Marcin wciąż pozostaje w czyimś cieniu.

Dlaczego?

Najprościej byłoby zrzucić wszystko na karb braku wystarczającego talentu i ową dyskusję zakończyć, jednakże nijak miałoby się to do merytorycznej oceny dokonań oraz potencjału zawodnika. Proponuję więc odbycie krótkiej retrospektywnej podróży, na której końcu, mam nadzieję, odpowiedź na zadane powyżej pytanie będzie dużo prostsza.
Pietrowski przechodził kolejne szczeble juniorskie z dość dużą swobodą. Ustawiany z reguły jako defensywny pomocnik, za zadanie miał rozbijać ataki rywali i oddawać piłkę kolegom, aby ci konstruowali akcje zaczepne bądź wychodzili z szybkim kontratakiem na bramkę przeciwnika. Taka rola mu odpowiadała, zwłaszcza, iż w kategoriach młodzieżowych piłka w Polsce usilnie aspiruje do miana gry zaawansowanej technicznie. Dzięki temu on, słynący z trochę twardszej gry i nieustępliwości, wyróżniał się na placu gry i budował swoją własną markę. Koniec końców jego zaangażowanie zostało przyuważone i Pietrowski zaczął pukać do bram pierwszego zespołu, otrzymując łatkę bardzo uzdolnionego juniora. Popularny „Jedi” w seniorską piłkę wszedł więc z dużym kredytem zaufania. Zobowiązania jednak mają to do siebie, iż nawet w przypadku okresu karencji, po pewnym czasie owy dług, w tym wypadku wdzięczności, należy zacząć spłacać.

Problemy zaczęły się niedawno.

Przez ładnych parę lat Pietrowski terminował u boku bardziej doświadczonych kolegów, żeby wymienić choćby Łukasza Surmę. Jego celem miało być nabywanie doświadczenia oraz nabywanie umiejętności przywódczych. Ten proces niestety nigdy do końca się nie zakończył, a zawodnik nie jest już w wieku predestynującego go do miana uzdolnionego juniora. Obecnie, jeśli planuje osiągnąć w piłce coś więcej, powinien już na placu gry dzielić i rządzić. Nie tylko przerywać akcje rywali, ale i regulować tempo gry. Wybierać czasem trudniejsze z możliwych rozwiązań, robiąc na boisku różnicę. Takie było także założenie działaczy w chwili, gdy zdecydowali się nie siadać do rozmów z Surmą na temat przedłużenia jego wygasającej umowy. Nowym Surmikiem miał być Pietrowski.

Zderzenie z rzeczywistością okazało się jednak dość brutalne.

Tak długo, jak Marcin terminował u czyjegoś boku i nie znajdował się pod lupą wszystkich, radził sobie co najmniej dobrze. Na tyle, że co po niektórzy zadawali sobie pytanie, czy nie powinien on zostać sprawdzony w reprezentacji Polski, oczywiście w jej ligowym składzie podczas jednego ze zgrupowań testowych. W momencie, gdy jego role miała się zmienić, i to on miał zostać mentorem młodych graczy pozostających w kadrze klubu, okazało się, że koncepcja wprowadzania Pietrowskiego była niewłaściwa. Ciężko za to winić konkretnych szkoleniowców, nie do końca też można samego piłkarza. Istotnym czynnikiem była bowiem także zmiana oczekiwanej charakterystyki gracza występującego na pozycji defensywnego pomocnika. Futbol ewoluuje, i oprócz zadań stricte destrukcyjnych gracz taki musi być jednocześnie reżyserem gry, jak również być częściowo aktywnym pod bramką rywala. Owa oczekiwana uniwersalność trochę „Jedi”-ego przerosła, brakuje mu bowiem umiejętności przywódczych. Jest typowym wyrobnikiem, wolącym pozostać w cieniu, wykonując mrówczą robotę poza blaskiem reflektorów. Z tym, że oczekiwania były inne. Pietrowski uczył się gry do przodu, przez co zaniedbał lekko zadania defensywne, stając się zamiast specjalisty w swojej dziedzinie zawodnikiem jednym z wielu. Nie wyróżnia się, nie robi różnicy, nie zachwyca.

Ot, wtapia się w tło i gra na poziomie całego zespołu.

Profil Marcina Pietrowskiego

Kreowany był jednak na lidera, stąd zestawienie jego dokonań z oczekiwaniami musi wypadać in minus. Pietrowski miał na lata zagwarantować wysoką jakość w środku pola, zamiast tego ustąpił miejsca młodemu Dawidowiczowi, i wszystko wskazuje na to, że także Zysce. Nie można się przy tym dziwić trenerom, że przy podobnej jakości wszystkich tych graczy (można dodać do tego grona także Kostrzewę), stawiać wolą na młodszych, gdyż ich rokowania są po prostu lepsze. Każdy z nich nie dość, że może przynieść w przyszłości większe zyski z ewentualnego transferu, to jeszcze może osiągnąć poziom, jaki okazał się być zbyt wysoki dla Pietrowskiego. Dawidowicz na przykład nie raz zaskoczył już interesującym prostopadłym podaniem, Zyska nieustępliwością. Pietrowski natomiast gra dużo spokojniej niż kiedyś, ale zdaje się że oczekiwania względem niego były większe, aniżeli realne możliwości zawodnika.

Szkoda, gdyż wielu fanów widziało w nim przyszły symbol zespołu. Oczywiście nikt nie zamierza go przekreślać, lecz w chwili obecnej na pewno nie spogląda się już w jego stronę z tak dużą nadzieją, jak dawniej. Najwyraźniej pomocnik Biało-zielonych nie posiada wszystkich niezbędnych cech do zostania boiskowym liderem z prawdziwego zdarzenia. Nie trzeba także tych umiejętności koniecznie posiadać, aby być solidnym ligowcem i dawać radość kibicom. Być może to za mało, aby wskoczyć na jeszcze wyższy poziom, do którego dąży „nowa” Lechia. Póki co jednak, Pietrowski jest wciąż cennym elementem układanki Probierza, a brak doświadczenia młodzieży może spowodować, iż w kluczowych meczach sezonu to „Jedi” pojawiać się będzie w wyjściowej jedenastce. Jak zwykle jednak, wszystko rozstrzygnie boisko.