22 czerwca 1983. Z astronomicznego punktu widzenia pierwszy dzień kalendarzowego lata i najdłuższy dzień w roku. Ma się okazać najpiękniejszym dniem życia. Gdzieś tam na dnie serca tli się niepokój, ale głęboko wierzę w happy end.
Tramwaj na nieistniejącym dziś przystanku przy Placu Wolności już czeka. Stary typ, inne w tym czasie na tej linii nie kursowały Wsiadam do przyczepy, zapamiętać numer: 02473. Wkrótce rozpocznie się remont ul. Marynarki Polskiej i Jana z Kolna, i wagony typu N znikną, ale dziś jeszcze pomoże mi się dostać na to wielkie święto. W środku tylko jedna osoba.
Mogę tym tramwajem dojechać pod sam dworzec główny, ale mimo iż mam miejscówkę postanawiam wsiąść na jednej z wcześniejszych stacji, gdyż można spodziewać się, o wiele więcej chętnych niż miejsc w pociągu. Wysiadam więc przy Klinicznej i jadę kolejką do Oliwy. Obawy okazały się nieuzasadnione. Jadę na razie sam w przedziale. Zajmuję więc miejsce przy oknie. We Wrzeszczu wsiada starszy pan. Spogląda na mnie spode łba, bo to on ma wykupioną miejscówkę na miejsce, na którym usiadłem, ale nic nie mówi. Wyciąga z teczki jakieś papiery, a więc nie jedzie na mecz. Przejeżdżamy obok stadionu Stoczniowca, stadionu Lechii nie widać, ale oczywiście kierunek wskazałbym z zamkniętymi oczami. W Gdańsku Głównym pociąg się zapełnia. Przesiadam się na swoje miejsce przy drzwiach. Wsiada jakaś pani około trzydziestki, dwóch nastolatków ubranych w biało-zielone barwy, dwóch nieco starszych, ale stosunkowo młodych panów z trąbkami, z wyglądu 25 - 30 lat, i jeszcze jeden w podobnym wieku, z ciemną bródką, bez insygniów. Ale to on zaczyna rozmowę o Lechii. A więc w przedziale jedzie nas na mecz sześcioro. W wagonie, a tym bardziej w całym pociągu oczywiście o wiele, wiele więcej. Ożywają wspomnienia.
Zaczęło się od zwycięstw nad Startem Radziejów i Olimpią Elbląg. Pierwsze planowe, drugie - mimo iż Olimpia była wówczas w II lidze, również niespodzianką nie było. Potem jednak, późną jesienią, przyszło zmierzyć się z bezkonkurencyjnym w kraju, robiącym karierę w Europie, Widzewem Łódź. Telewidzowie i radiosłuchacze przecierali oczy i uszy ze zdumienia. Lechia Gdańsk, klub który pół roku wcześniej spadł z II ligi wygrywa rzutami karnymi z Mistrzem Polski! A Widzew kilka miesięcy później w Pucharze Mistrzów wyeliminuje Liverpool i awansuje do półfinału. Na drodze stanie Juventus Turyn, który jeszcze w tym samym roku przyjedzie na... Lechię.
Następny w kolejce był lider ekstraklasy Śląsk Wrocław. Wiedząc, co przytrafiło się Widzewowi nie powinien młodych gdańszczan lekceważyć. Ale po ciężkim sezonie, tak bardzo nie chce się biegać. Nie można tego powiedzieć o lechistach. Ci zasuwają wzdłuż i wszerz na całego aż miło, mają niespożyte siły. Wreszcie niedługo przed końcem meczu szał! Pada bramka dla Lechii. Sędzia jednak dopatruje się spalonego. Dochodzi do dogrywki. Wrocławianom jest nie w smak, ze ci trzecioligowi gówniarze nie dali im wygrać w normalnym czasie. Lechiści jednak biegają dalej. Różnicy klas nie widać. Wreszcie piłka ponownie trzepoce w siatce Śląska. Tym razem energiczny gest sędziego ręką i głową mówi wszystko. Drugiego prezentu nie będzie. Lechia prowadzi 1-0! Wiatr w żagle i dogrywka kończy się pogromem lidera ekstraklasy przez trzecioligowca. 3-0!!! Życiowy mecz rozegrał Bolesław Błaszczyk. Nie wyszło mu to na zdrowie. Zainteresował się nim pierwszoligowy Bałtyk. Owszem, rozegrał parę meczów w I lidze, ale nie dane było mu zagrać w finale Pucharu Polski, tym bardziej w późniejszych meczach z Juventusem. Zresztą w Bałtyku też błyskotliwej kariery nie zrobił. Dziś pewnie tego żałuje.
Tymczasem dojeżdżamy do Tczewa. Z prawej strony tor na Starogard Gdański, gdzie rozegraliśmy wczesną wiosną ćwierćfinałowy mecz z pierwszoligowym średniakiem - Zagłębiem Sosnowiec. Dlaczego tam? Nietrudno się domyślić. Podczas jesiennego meczu III-ligowego z Polonią Bydgoszcz jeden z kibiców przyłożył sędziemu. Oczywiście, nie popieram takich form działania, ale faktem jest, iż arbiter tak sędziował, ze obecni na meczu widzowie, skwitowali incydent brawami dla napastnika. Mecz oczywiście przerwano. Jakich argumentów użyli wtedy działacze Lechii, ze nie było walkowera, lecz utrzymano wynik z boiska (0-0) - nie wiem, ale stadion zamknięto i mecz z Zagłębiem odbył się w stolicy Kociewia.
W trakcie meczu, przecierając oczy, zadawaliśmy sobie najczęściej pytanie, co Zagłębie robi w I lidze? Braki w podstawowym wyszkoleniu technicznym, kłopoty z opanowaniem piłki itp. Podopieczni Jerzego Jastrzębowskiego oczywiście jak zawsze grali na pełnych obrotach, i choć minimalnie (1-0) to jednak wygrali bezdyskusyjnie.
No właśnie. Jastrzębowski. Niezbyt dobrze potraktowany przez Lechię jako zawodnik wydawało się, że stracił do niej serce, i resztę kariery spędził w Bydgoszczy. Tymczasem w trenerskim debiucie osiąga z Lechią największy sukces w historii klubu. Jego asystentem jest jeszcze o rok młodszy Józef Gładysz. Chodzili do jednej szkoły.
Nim doszło do półfinału, w tabeli ekstraklasy nastąpiły zmiany. Wrocławski Śląsk stracił fotel lidera, na pewien czas zasiadł w nim Ruch Chorzów. I właśnie w tym momencie przyszło grać chorzowianom o Puchar Polski z Lechią. A więc kolejny lider przyjeżdża do Gdańska!
I znowu brak ochoty do gry I ligowców, choć na tym etapie raczej już się nie odpuszcza. Ale chorzowianie chcieliby wygrać bez wysiłku, bo tak nakazuje logika. Jednak w nauce - a tym bardziej w sporcie - nie wszystko oparte jest na zdrowym rozsądku. W bramce Ruchu w miejsce Józefa Wandzika stoi Janusz Jojko, ten sam który cztery lata później w barażowym meczu z Lechią o utrzymanie w I lidze popełni jeden z najsławniejszych kiksów w historii futbolu - wrzuci piłkę do własnej bramki. Ale teraz się nie daje. Za to na stoperze, bardzo brutalnie gra były zawodnik Lechii - Krzysztof Gawara. Mecz kończy się remisem, w dogrywce bramki nie padają. W trakcie dogrywki spiker obwieszcza, że w drugim półfinale Piast Gliwice pokonał późniejszego Mistrza Polski Lech Poznań! Dociera do nas, że szansa nie tylko na finał, ale i zdobycie Pucharu jest bardzo realna. Przecież Piast to nie Widzew, Śląsk, Ruch czy Lech. Słyszący to chorzowianie być może poczuli się już zdobywcami pucharu. Rzuty karne. Mówią, że loteria, ale ja mam swoje zdanie na ten temat. Fakt, że przed rozgrywką nie da się wskazać zwycięzcy, ale nikt mi nie powie, że strzelanie karnych to nie jest umiejętność.
Pierwsza seria celna. W drugiej do piłki podchodzi Krzysztof Gawara. Ogłuszający gwizd przeszywa powietrze. Nie wytrzymuje nerwowo. Przestrzelił. Został ukarany za brutalną grę. Potem Tadeusz Fajfer broni dwa kolejne strzały chorzowian. Dla Lechii wszystkie strzały celne. Lechia wygrywa i to ona zagra w finale w Piotrkowie Trybunalskim z Piastem.
Okazuje się, że koledzy z trąbkami pracują podobnie jak ja w porcie, tylko na innym rejonie. W wydziale kolejowym, więc nie mieli problemów ze zdobyciem sygnałówek. Jeden, imieniem Jarek, zajął się grą w karty, ale drugiego nosi. Lata po korytarzu jak kot z pęcherzem, zawiera znajomości, popija alkohol. Tymczasem kierownik pociągu zapowiada wjazd na stację Bydgoszcz Główna. Kolega z trąbką, krzyczy przez okno "Solidarność". Zostaje wyprowadzony przez sokistów. Nie jesteśmy w stanie mu pomóc. O mały włos nie zabierają też Jarka, który trzymał jego bilet, ale oświadczamy, że cały czas grał on w karty. Jarek jest trzeźwy (no może nie na tyle by mógł prowadzić samochód, ale nie wzbudza podejrzeń), zresztą istotnie trzyma w ręku karty. Oddają mu bilet, przepraszają, ale kolegę wyprowadzają. To ostatni pociąg, więc nawet jeśli go puszczą, meczu już nie zobaczy. Dla niego najdłuższy dzień w roku już się skończył. Pociąg lekko szarpie, ale zostaje zatrzymany. Do wagonu restauracyjnego wchodzi milicja wyprowadza czterech nierozsądnych panów po trzydziestce (może nawet i po czterdziestce), którzy pili wódkę w Warsie.
Z Bydgoszczy pociąg wyrusza z 10-minutowym opóźnieniem. Dalej już nic się nie dzieje. W Łodzi Kaliskiej godzina przerwy. Idziemy na obiad. W najbliższym barze tylko bigos. Lubię bigosy, ale koledzy stwierdzają, że na pewno mocno skropiony wodą. Udajemy się wiec no następnej restauracji. Tu wybór nieco większy. Mam ochotę na kotleta, ale oczywiście koledzy protestują, że na pewno też oszukany. Koniec końców zamawiamy sztukę mięsa, pogardliwie w wojsku nazywaną podeszwą. Ale na pewno nie oszukana. Jako stary tramwajarz z zamiłowania, nie uznaję pobytu w mieście bez przejażdżki tym środkiem lokomocji. Na dworzec wracamy więc obowiązkowo dwa przystanki tramwajem. Nasz pociąg czeka już podstawiony. Jego stacja docelowa... Gliwice! Docieramy bez przeszkód.
Przy kasach nie ma dużej kolejki. Za to na obiekt wejść trzeba przez wyjątkowo ciasną gardziel. Bardzo ciężko przemycić cokolwiek. Pijanych zatrzymują, torby penetrują, alkohol konfiskują. Ale co to? Ze stadionu dochodzi "Puchar dla Piasta"? Gdzie są nasi? Wchodzimy na koronę. Wszystko w porządku. Powiewają biało-zielone sztandary i nasi zagłuszają gliwiczan. Dostrzegają tłumek z pociągu, więc oczywiście natychmiast okrzyk "Chodźcie do nas!". Dostrzegam niespodziewanie kolegę z pracy. Próba gardeł. Tymczasem trwa przedmecz. Finał województwa piotrkowskiego juniorów, czy trampkarzy. Fakt może mało istotny, ale jednym z rywali jest... Lechia Tomaszów! Młodzi tomaszowianie będą więc po meczu wspierać dopingiem też naszych zawodników.
Pogoda jest w sam raz. Jak na letnią porę przystało, ale nie jest upał. Zaczyna się mecz. Na początku jak zwykle wzajemne badanie, ale już po 8 minutach szał w naszym sektorze. Krzysztof Górski strzela pierwszego gola! Pół godziny później Marek Kowalczyk podwyższy na 2-0. Wydaje się, ze jest po wszystkim, ale jeszcze przed przerwą Edward Norek dyktuje karnego dla Piasta. Kałużyński wykorzystuje szansę i na przerwę idziemy ze świadomością, ze mecz jeszcze trwa. Tymczasem po przerwie karny dla Lechii! Niestety Andrzej Salach pudłuje. To bardzo znamienne i dziwne zarazem - drużyna która wyeliminowała czołowe zespoły ekstraklasy właśnie rzutami karnymi, nagminnie marnuje jedenastki podczas gry. Wynik nie ulega jednak już zmianie i możemy się cieszyć.
Rok temu nasza drużyna spadała z II ligi do trzeciej. Gdyby wtedy ktoś nam powiedział, że będziemy dziś świętować zdobycie pucharu odesłalibyśmy go do psychiatry. A zatem co się stało? Fenomen Jastrzębowskiego, brzydki podstęp, słabość naszej ligi? A może dar niebios dla dzielnie walczącego z komunizmem miasta? Nie mam pojęcia do dziś. Jedno, co się wydarzyło nie ulega wątpliwości: czar sportu.
Wracamy autokarem. Starym Jelczem, tzw. ogórasem. Były to autobusy, które oprócz normalnych miejsc do siedzenia miały jeszcze pośrodku miejsca składane. Z tyłu zapinało się specjalny pas, którego przy moim krzesełku zabrakło, więc nawet nie miałem o co się oprzeć. A spać chciało się niemiłosiernie. Przez Łódź przejeżdżaliśmy z okrzykami na przemian "Mamy Puchar Polski", "Solidarność" i "Precz z komuną". Śpiewom, okrzykom nie było końca. Zastanawiamy się z kim zagramy w Pucharze Zdobywców Pucharów. Chcielibyśmy jakiś sławny zespół. Na poczekaniu układam hasło: "Nawet słynna Barcelona gdańskiej Lechii nie pokona". Życie sprawi jeszcze większą niespodziankę. Przyjedzie najsilniejsza drużyna świata - Juventus Turyn, mający w składzie Zoffa, Gentile, Scireę, Cabriniego, Tardellego i Rossiego (Mistrzowie Świata 1982), oraz Bońka i Platiniego (liderzy trzeciej i czwartej drużyny Mistrzostw Świata). Nie wszyscy wystąpią we Gdańsku, ale gdy na tablicy wyników pojawi się 2-1 dla Lechii Giovanniemu Trappatoniemu zajrzy strach w oczy i trzeba będzie wprowadzić do gry Platiniego. A w Turynie Fajfer obroni rzut karny egzekwowany przez Króla Strzelców Mistrzostw Świata 1982 Paolo Rossiego.
A za rok będziemy świętować awans do ekstraklasy.
Jak śpiewała Halina Kunicka - To były piękne dni, po prostu piękne dni, nie zna już dziś kalendarz takich dat...