Właściwie to kibice klubów z tego samego regionu są zawsze zwaśnieni. Wisła z Cracovią, Ruch z Górnikiem, ŁKS z Widzewem, Legia z Polonią itd. Ale największą legendą owiane są stosunki Lechii z Arką. Być może - mimo iż o świętej wojnie w Krakowie mówiło się już przed wojną - właśnie stąd wzięła się moda na lokalne antagonizmy. Dlaczego tak się dzieje?

Jeśli chodzi o Trójmiasto według mnie sprawa jest proste. Podłożem są same kluby i stosunki między ich działaczami, natychmiast oczywiście przeniesione na kibiców. Sięgają one przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, a może i jeszcze wcześniej?

Lechia od 1949 roku niepodzielnie panowała w Trójmieście. Inni mogli jedynie zgrzytać zębami, lecz zrobić w warunkach totalnej centralizacji nic nie mogli. Ale w 1963 Lechia wypadła z ekstraklasy. Działacze nie myśleli wstępować do szeregu, bo byli pewni, że II ligowy pobyt będzie krótki. I rzeczywiście, trwał tylko cztery lata, tyle tylko, że w 1967 roku nastąpił kolejny spadek do... III ligi. Wówczas Lechia została zdystansowana przez MZKS Gdynia (dziś Arka) i zrównana klasą z Polonią Gdańsk (później Stoczniowiec, od lat dziewięćdziesiątych ponownie Polonia), Flotą i Bałtykiem Gdynia, Olimpią Elbląg, później na krótko także Włókniarzem Starogard, Unią i Wisłą Tczew, MRKS Gdańsk. Działaczom Lechii ciężko było odzwyczaić się od dominacji, a inni (zwłaszcza Stoczniowiec, Arka i Bałtyk) ani myśleli ją uznawać. Zaczął się cyrk.

Mecze derbowe to pełna mobilizacja, kończona najczęściej bezbramkowymi remisami bezładna kopanina. Zawodnicy - cała Polska dla nich, broń Boże klub zza miedzy, zwłaszcza Lechia. A w Polskę szli bez trudu, zatrzymać się ich się nie dało, bo inni mieli koronny argument: nie macie I ligi. W tej materii niewiele zmieniło się do dziś.

Sezon 1968/69 najczarniejszy w historii trójmiejskiego futbolu, bez choćby jednego przedstawiciela w II lidze. III ligową batalię wygrywa MZKS. Nie wiem, jakie były naciski ze strony władz wojewódzkich, ale z Lechii do Gdyni przeszli wówczas czołowi zawodnicy bloku defensywnego: bramkarz Stanisław Burzyński i stoper Zbigniew Żemojtel. Dwa lata później dołączył do nich Mieczysław Rajski, a że powstał ostry konflikt pomiędzy trenerem Grzegorzem Polakowem a resztą klubu, także trener Słaboszowski przeszedł do Arki. Rok później do II ligi wraca Lechia. Rajski nie wyraża chęci powrotu na Traugutta, ale taką wolę wyrażają Burzyński i Żemojtel. Arka ani myśli ich oddawać. "Burza" się wycofuje, "Żyleta" się upiera. Arka na jego podanie odpowiada skreśleniem, co oznacza roczną dyskwalifikację. Znów muszą interweniować wyższe władze. Po ciężkich bojach gra, ale wchodzi do zespołu w trakcie rozgrywek, nie zgrany z kolegami, w rezultacie gdański beniaminek po czterech początkowych kolejkach zajmuje ostatnią pozycję w tabeli. To wystarczyło, by znienawidzić Arkę na wieki.

Wiosna 1971. Lechia - Stoczniowiec. Kibice spodziewają się kopaniny po kościach i remisu, mimo iż Stoczniowiec gra o pietruszkę, a Lechia toczy ciężki bój z Lechem o awans. Ale Stoczniowiec chyba lekceważy trochę, dobrego technicznie lecz powolnego, z charakterystyczną łysiną ulubieńca publiczności Panka. Ten strzela im trzy bramki, za to wielokrotnie podcinany leży na murawie. Lechia wygrywa 3-2. Kilka tygodni później na Stoczniowca przyjeżdża Lech. Zero walki, zero ambicji, Lech wygrywa 1-0. Skoro gnieciona monstrualną peerelowską cenzurą prasa napisała, że Stoczniowiec "oddał punkty prawie bez walki" to można sobie tylko wyobrazić jak było. Na szczęście, mało kto to widział, bo sobotnia prasa podała, że mecz jest o 14:00, a był o 11:00.

Rok 1974. Czytelnicy "Głosu Wybrzeża" słupieją. "Piękny gest Stoczniowca dla dobra wybrzeżowego futbolu; Henryk Kliszewicz w barwach Lechii" - głosi tytuł. Red. Albert Gochniewski chciał być pierwszy, dziennikarska ambicja, o mały włos nie kaczka. H. Kliszewicz, rzeczywiście przejdzie do Lechii, tyle, że półtora roku później, jak skończy mu się karencja i będzie całkowicie niezależny od Stoczniowca. Latem 1975 akces do Lechii zgłasza objawienie sezonu - Mirosław Tłokiński z Arki. "Szkoda chłopaka" komentują co rozsądniejsi kibice. Ale w Lechii działa już pani Danuta Giecołd, pracująca wcześniej w GOZPN, mająca piłkarskie przepisy w małym paluszku. Jedzie do Warszawy i bierze oświadczenie, że w dniu złożenia podania M. Tłokiński nie jest zawieszony przez dotychczasowy klub. W efekcie Arka nie może nic zrobić i transfer niemożliwy do realizacji zostaje sfinalizowany jako pierwszy.

Sezon 1974/75. Odmłodzona Lechia po obiecującej inauguracji trafia na Stoczniowca. Ten bezlitośnie wykorzystuje niedostatki młodej obrony, w dodatku rozgrywa życiowy mecz i wygrywa 3-1. Wiosną w rewanżu, mimo iż Lechia jest wyżej w tabeli i gra u siebie, ponownie górują stoczniowcy 1-0. Ale największym zaskoczeniem są ich stroje. Biało-zielone!!! Do dziś nikt nie wie, czemu to miało służyć. Prawdopodobnie chodziło o dezorganizację młyna kibiców, bo okrzyki "biało-zieloni" nie miały sensu. Tak więc, w dwumeczu ze Stoczniowcem, Lechia straciła cztery punkty. Do awansu zabrakło dwóch...

Ale i Lechia nie była bynajmniej święta. W 1979 roku bardzo przysłużyła się Bałtykowi do nie awansowania do I ligi. Za rok jednak na gdyńskich stoczniowców nie było już mocnych.

A jak układały się stosunki między innymi klubami, np. Arką i Stoczniowcem? Szarmacha Arka pozyskała w 1971 roku bez problemów. Był on już pierwszoplanową postacią w Stoczniowcu, choć oczywiście nikt nie spodziewał się jeszcze, że trzy lata później zostanie wicekrólem strzelców Mistrzostw Świata, zastępując na środku reprezentacyjnego ataku samego Lubańskiego. Natomiast wiosną 1976 roku, kiedy o awans do I ligi walczyły Arka i Lechia, mecz Arka - Stoczniowiec odbył się na Ejsmonda. Kluby się nie dogadały, pozostał sędzia. Gdy zegar wskazywał zakończenie meczu Stoczniowiec prowadził 2-1. Arbiter przedłużył mecz o 11 minut (!) dyktując, jak się nietrudno domyślić, w ostatniej minucie karnego dla Arki. Nie na wiele się to zdało. Zawodnik Arki (nie jestem pewien nazwiska, więc nie podaję) przestrzelił i Stoczniowiec wygrał. Najlepszy numer wykręciła gdańska telewizja, ni stąd ni zowąd przerywając transmisję, wstawiając w to miejsce dziecięcy zespolik muzyczny. To trzeba było przeżyć! Rozgrzani do białości kibice przed telewizorami, dlaczego sędzia nie kończy meczu i nagle piłkarskie emocje zastępuje uspokajająca muzyczka. Przez pół godziny nie mogliśmy opanować śmiechu.

A kibice? Sympatycy Stoczniowca w szczątkowych ilościach nic nie znaczyli. Na ich mecze przychodziło wprawdzie po kilka tysięcy widzów, ale jak zauważył kiedyś Bogusław Kaczmarek - z tego 80% życzyło im źle, a pozostali to niezdecydowani Owszem widziałem kiedyś bójkę na Stoczniowcu, ale podczas meczu z MRKS. Pierwszą poważniejszą zadymą, jaką widziałem na własne oczy, był mecz Arka - Lech (0-2) wiosną 1972 roku. Palono flagi, niszczono samochody z poznańską rejestracją, bójki. Właściwie nie wiadomo kto w tym dniu był bardziej aktywny: sympatycy Arki czy Lechii. Lechia bowiem niecały rok wcześniej przegrała batalię o II ligę właśnie z Lechem i kibice mieli to świeżo w pamięci. A że nie było jeszcze takiej nienawiści między Lechią a Arką, to i na poznaniakach skupiła się frustracja i lechistów i arkowców.

Jesienią 1972 roku po awansie Lechii do II ligi już w drugiej kolejce odbyło się na Ejsmonda derby. Wygrała Arka 1-0. Na trybunach toczył się pojedynek na okrzyki i przyśpiewki, ale bardziej humorystyczny niż wulgarny. Przyznać jednak trzeba, że sympatycy biało-zielonych byli o wiele bardziej pomysłowi. Siły na meczach w Gdyni były mniej więcej wyrównane, więc i nie dochodziło do większych aktów przemocy. Ulubioną formą ataku gdynian było wtedy rzucanie po meczu grudkami ziemi z góry. Pierwsze obrzucenie kolejki elektrycznej kamieniami miało miejsce w roku bodajże 1975, przez kibiców Arki, ale chyba po meczu Lechii z Bałtykiem. Bałtyk miał trochę więcej kibiców od Stoczniowca, ale nie był liczącą się siłą. Tyle, że w derbowych meczach sympatyzowali z nim kibice wrogich przeciwnikom klubów; w meczach z Lechią - Arki, w meczach z Arką i Stoczniowcem Lechii.

Ja znienawidziłem Arkę w 1972 roku z wcześniej opisanych powodów. Nienawiść kibiców Arki do nas spotęgowała się wiosną 1974 roku. Przed meczem Lechia - Arka grupka trzech arkowców próbowała zrobić rundkę dookoła bieżni z flagą. Wyruszyli spod swojego sektora pod zegarem, na przeciwległym wirażu wyskoczyło do nich kilku lechistów. Dwóch uciekło, gdyby ten trzeci porzucił flagę i próbował uciec pewnie nie zapłaciłby tak wielkiej ceny. Ale on bronił flagi i nie chciał puścić. Został pobity i skopany do nieprzytomności, flagę oczywiście stracił. Lechiści zostali za to pokarani po stokroć surowiej. Lechia przegrała mecz 0-1, a zwycięską, wyjątkowo frajerską bramkę, z pomocą wiatru, strzelił ojciec Marcina Mięciela. Arka w tym sezonie awansowała do I ligi.

Po tym meczu napisałem taką oto recenzję:

Kiks Słabika - Lechia się potyka. Strzałów Musiała Arka się bała. Wejść Kaczmarka zazdrości nam Arka. Strzały Gładysza na palcach się zlicza. Wykop Górskiego - nawet niczego. Wprowadzenie Makowskiego, ale co z tego. Piłka u Żemojtela - no, może teraz! Pudło Jahna - nadzieja rozwiana. Faul na Głowni, bo jak go dogonić? Strzał Tokarza - postrach bramkarza. Bomba Delegi, lecz bramka nie siedzi. Strzał Orczykowskiego - do niczego. Puszkarz na trawie - Zieliński, ty chamie!!! Bramka Mięciela - a niech go cholera...

Waldemar 'Tangens' Mroczek
Waldemar 'Tangens' MroczekOd 1970 kibic Lechii
ur. w 1956 roku w Gdańsku. Wykształcenie wyższe matematyczne. Od 1970 kibic Lechii. Aktywny działacz Klubu Kibica, pełnił w nim funkcje przewodniczącego sekcji historyczno-propagandowej oraz porządkowej. Był z Lechią praktycznie we wszystkich regionach Polski. Od 1986 mieszka w Świnoujściu. Jest spikerem na meczach tamtejszej Floty, współpracuje z lokalnymi mediami, w przeszłości zaś organizował plebiscyty na Sportowca Roku na Wyspach.