Ostatni mecz w roku jak cała jesień.
Wynik lepszy niż gra. Prezentujący się wręcz katastrofalnie piłkarze Lechii przegrali w Poznaniu z Lechem tylko 0:1 i był to dla nich najniższy wymiar kary. Goście nie oddali w tym meczu ani jednego celnego strzału!
Lechia zagrała w Poznaniu osłabiona (przede wszystkim brakiem Rafała Janickiego oraz Macieja Makuszewskiego), ale patrząc na całą jesień w wykonaniu gdańskiego zespołu, skład zespołu na poszczególne mecze nie miał większego znaczenia. Drużyna bez względu na personalia niemal przez całą rundę prezentowała się fatalnie, nie inaczej było w spotkaniu z Lechem.
Wspomniane nieobecności sprawiły, że w wyjściowym składzie Lechii pojawili się dawno nie widziani piłkarze. W środku obrony trener Jerzy Brzęczek obok młodziutkiego Damiana Garbacika postawił na Tiago Valente, który wrócił do podstawowej "11" po półtoramiesięcznej przerwie. Na prawym skrzydle ustawiony został Bartłomiej Pawłowski, on z kolei znalazł się w pierwszym składzie w meczu ligowym po raz pierwszy od 31 sierpnia i starcia z Ruchem Chorzów. To wszystko nie miało jednak większego znaczenia, bo Lechia od początku meczu była dla Lecha tylko tłem. W pierwszej połowie goście ograniczali się praktycznie tylko do przeszkadzania i wybijania piłki jak najdalej od własnej bramki. Nie potrafili w najmniejszym stopniu zagrozić rywalowi, a zaniepokoić bramkarza Lecha Jasmina Buricia mogło tylko potężne uderzenie Garbacika z ponad 30 metrów. Jednak piłka po strzale stopera Lechii i tak nie leciała w światło bramki (choć Burić na wszelki wypadek wybił piłkę na róg). Dużo groźniejszy był "Kolejorz". Pierwszą bramkę gospodarze powinni zdobyć już w 13 min. Dariusz Formella pięknie podał do Muhamada Keity, za którym nie nadążył kompletnie zagubiony Marcin Pietrowski. Skrzydłowy Lecha w sytuacji sam na sam nie zdołał jednak pokonać dobrze interweniującego Mateusza Bąka. Przewaga poznaniaków rosła z każdą chwilą, swego dopięli oni w 32 minucie. Formella łatwo ograł Pietrowskiego, który próbując zablokować strzał wychowanka Arki kompletnie zmylił Bąka. Piłka po rykoszecie wpadła do bramki tuż przy "krótkim" słupku.
Kilka minut później miała miejsce symboliczna scena. Po fatalnym przyjęciu piłki przez Bruno Nazario do Brazylijczyka doskoczył Piotr Wiśniewski, a między piłkarzami Lechii doszło do przepychanki. Obu "kogutów" musiał rozdzielać Antonio Colak. Trudno o dobitniejszy wyraz frustracji. - Nie mogę powiedzieć o co poszło, wyjaśnimy to sobie później w cztery oczy. Bardzo chcę wygrać ten mecz i stąd te nerwy - tłumaczył w przerwie Wiśniewski. W końcówce pierwszej połowy Lech mógł podwyższyć prowadzenie, ale skuteczności brakowało Keicie oraz już tradycyjnie byłemu piłkarzowi Lechii Zaurowi Sadajewowi, któremu w tym meczu wyjątkowo zależało na strzeleniu gola. W przerwie do zmiany nadawała się większość piłkarzy Lechii (przede wszystkim znów kompletnie niewidoczny Stojan Vranjes), ale co ciekawe trener Brzęczek nie zdecydował się na żadną roszadę. Zmianie nie uległ też obraz gry. Gospodarze wciąż niepodzielnie panowali na boisku i marnowali kolejne sytuacje do podwyższenia wyniku. Przodował w tym Sadajew, ale najlepszą okazję spartaczył Kaspar Hamalainen, który w 58 minucie nie wykorzystał rzutu karnego za faul Garbacika na Darko Jevticiu. Słaby strzał Fina z 11 metrów odbił Bąk. Od tego momentu Lech zaczął szanować wynik, a Lechia wciąż była przerażająco bezradna. Z gdańskiego punktu widzenia najciekawszym wydarzeniem drugiej połowy było wejście na boisko kolejnego debiutanta Pawła Czychowskiego. Wychowanek KS Olivia pojawił się na boisku na ostatni kwadrans zmieniając słabiutkiego Pawłowskiego. Jednak przy tak fatalnej grze całego zespołu ciężko było się mu pokazać. Piłkarze Lechii ani razu nie potrafili w tym meczu celnie uderzyć na bramkę Lecha i niech to wystarczy za cały komentarz... Za to Lech w niewytłumaczalny sposób marnował kolejne sytuacje do zdobycia gola (Sadajew, Hamalainen) i mecz ostatecznie zakończył się zaledwie jednobramkowym zwycięstwem gospodarzy.
Źródło: trojmiasto.sport.pl/własne