Lechia Gdańsk podzieliła się punktami z Widzewem Łódź w meczu 10. kolejki PKO BP Ekstraklasy. Mecz rozstrzygnął się za sprawą dwóch jedenastek, które wykorzystali gracze obu drużyn. Niedosyt i ulga - takie emocje przeplatały się w piątkowy wieczór.

1. Instynkt killera poszukiwany...

Podobny scenariusz widzieliśmy już kilka razy. Biało-Zieloni rozkręcają się z minuty na minutę, by nagle zdjąć nogę z gazu i oddać inicjatywę rywalom. Nie inaczej było w starciu z Widzewem. Po bardzo dobrej i co najważniejsze - efektywnej - pierwszej połowie, Lechia dała zepchnąć się do defensywy po zmianie stron. Być może Szymon Marciniak nie miałby okazji do odgwizdania jedenastki po faulu Olssona na Rondiciu, gdyby to ekipa z Gdańska kontrolowała grę. Piłka nożna nie wybacza spuszczania z tonu, tym bardziej współcześnie. Podopieczni Szymona Grabowskiego i sam trener mogą pluć sobie w brodę, bo szansa na kolejną wygraną przeszła im tuż przed nosem.

Sam szkoleniowiec na konferencji prasowej został zresztą skonfrontowany z ciekawą statystyką. Okazuje się bowiem, że gdyby mecze w Ekstraklasie trwały 70 minut, Lechia mogłaby się pochwalić bilansem bramkowym 10:7. Niestety tak nie jest i w pozostałym okresie spotkań Lechiści notują fatalny dorobek - 2:12. Nawet jeśli zawodzi przygotowanie fizyczne, starcia można rozstrzygać na swoją korzyść we wcześniejszych fazach. Tymczasem Gdańszczanie zupełnie nie potrafią dobić przeciwnika i wypracować sobie komfortowej zaliczki. Jedyny raz, kiedy się to udało, to potyczka z Górnikiem Zabrze. Wtedy faktycznie dwubramkowa przewaga przyczyniła się do końcowego triumfu.

2. ...ale sportowa złość już jest

Chociaż nie wszystko funkcjonuje tak, jak należy, piłkarze i sztab mają tego świadomość. W kilku momentach piątkowego meczu było widać, że pomiędzy zawodnikami iskrzy. Rifet Kapić był sfrustrowany nieporozumieniami z Bujarem Pllaną czy Eliasem Olssonem, a i inni kilkukrotnie dawali upust emocjom. Gdyby zespół znajdował się w fatalnej sytuacji, można byłoby to traktować jako symptom rozłamów. Nie wydaje się jednak, by właśnie to było przyczyną spięć. W drużynie aż kipi chęć zwycięstw i ambicja. Jeśli tylko frustracja znajdzie ujście w boiskowych popisach, a nie kłótniach, przyniesie to wymierną korzyść wszystkim.

Sezony po awansie nie należą do najłatwiejszych. Zawsze na pierwszym miejscu jest utrzymanie i w Lechii nie jest inaczej. Inną rzeczą są oczekiwania zawodników względem poziomu, jaki chcą prezentować. Trener Grabowski w Lidze + Extra nie bez powodu określił swoich podopiecznych jako solidną ekstraklasową drużynę. Ambicje tej grupy ludzi są znacznie wyższe niż obrona przed spadkiem. Należy jednak pamiętać, że ta wspinaczka nie dokona się z dnia na dzień. Progres musi być systematyczny, by można było utrzymać wysoką jakość. Lechiści muszą o tym pamiętać i wciąż ciężko pracować, by wyeliminować swoje błędy.

3. Pewność między słupkami

Wśród rosnących kwot odstępnego sprowadzenie Szymona Weiraucha za 225 tysięcy euro trzeba traktować jako promocję. Po niepewnym początku Bogdana Sarnawskiego wychowanek Zagłębia Lubin wskoczył do bramki pierwszego zespołu i wyczynia cuda między słupkami. Nie żeby Ukrainiec był fatalnym goalkeeperem. W końcu w Pucharze Polski obronił aż dwa rzuty karne. Weirauch robi jednak rzeczy, które każą patrzeć na niego, jako na kandydata do zrobienia dużej kariery. W Gdańsku dostał ogromną szansę i jak na razie wykorzystuje ją w stu procentach.

Jego interwencja ze spotkania z Radomiakiem to pewna kandydatura do interwencji rundy. Z Jagiellonią długo wydawało się, że wybroni Lechii mecz. Z Widzewem faktycznie tak się stało, bo w ostatniej minucie spotkania był górą w starciu sam na sam. A to przecież tylko jego 3 ostatnie występy! Komplementy wobec bramkarzy to oczywiście zdradliwa sprawa. Kilka błędów i narracja potrafi zmienić się o 180 stopni. Mimo tego na razie nie ma powodów, by w Weiraucha nie wierzyć. 20-latek nie należy do graczy, którzy szybko upijają się sukcesem, co widać w jego wypowiedziach. Jeśli utrzyma formę, w Gdańsku będzie z niego jeszcze dużo pożytku.

4. Dziurawy pressing

Wahania formy na przestrzeni nawet jednego spotkania często dobrze obrazuje aspekt taktyczny. Szymon Grabowski chce, by Lechia grała dobrze w pressingu, na co zwracał uwagę już kilkukrotnie w bieżącej kampanii. Mecz z Widzewem był pod tym względem wyjątkowo trudny do oceny. O ile w pierwszej połowie udawało się wysoko odbierać piłkę, czego dowodem chociażby sytuacja Kacpra Sezonienki, tak później nacisk właściwie nie istniał. Szkoda, bo jedną z głównych broni Biało-Zielonych jest dynamika. Tacy piłkarze, jak Maksym Chłań, wspomniany Sezonienko czy Camilo Mena są stworzeni do zabójczych kontrataków po przejęciu posiadania.

Problem pojawia się, gdy Lechiści pozwalają rywalom na przejęcie inicjatywy. Wtedy zamiast wysokiego odbioru pojawiają się długie wybicia i rozpaczliwe rajdy. Sporą rolę odgrywa tu przygotowanie fizyczne, jest w tym sezonie odmieniane przez wszystkie przypadki. Podopieczni trenera Grabowskiego mają kłopot z utrzymaniem wysokiej intensywności przez pełne 90 minut, a plan B, nawet jeśli jest, nie jest już tak skuteczny. Najlepiej drużyna z Gdańska wygląda w agresywnym pressingu i powinna dążyć do tego, by mogła tak grać jak najdłużej. Przy założeniu, że optymalna forma ma nadejść w październiku i listopadzie, Lechia może wreszcie wyjść z dołka w końcówkach spotkań.

5. Stabilność na ławce da pewność na boisku

Mecz z Widzewem pozwolił również na stwierdzenie, że pozycja Szymona Grabowskiego jest w tym momencie bezpieczna. Szkoleniowiec otrzymał wsparcie zarówno od kibiców, jak i od zarządu Lechii, co jest bardzo ważne po trudnym tygodniu. Pechowa porażka w Białymstoku i kompromitacja w Pucharze Polski to tylko dwa spotkania, ale każda porażka potrafi nadszarpnąć zaufanie. W Gdańsku nic takiego nie miało miejsca i wielokrotnie w trakcie piątkowego starcia można było usłyszeć, jak trybuny popierają trenera. On sam z kolei zawsze docenia fanów, a ta relacja może być kluczowa dla dalszej budowy tego projektu.

 

Żaden klub nie wypracuje pozycji przez niestabilność. Lechia ma to szczęście, że sztab szkoleniowy tworzą ci, którym dobro drużyny leży na sercu. Wciąż potrzeba wiele czasu, by osiągnąć kolejne poziomy, ale obecna sytuacja pokazuje przebłyski czegoś dobrego. Paolo Urfer także zdaje się to dostrzegać i nie spieszy się z radykalnymi decyzjami. Przy przyzwoitych wynikach i stopniowym rozwoju, takie nastawienie powinno przynieść sukcesy. Chyba tylko kataklizm mógłby podważyć wiarę kibiców w Grabowskiego, co daje mu komfort pracy w przyjaznym miejscu. Na razie nie ma powodów, by uważać, że to błąd.

źródło: własne