Sezon 1971/72 zapowiadał się ciężko. Lechiści nie doznali w przerwie letniej znaczących wzmocnień, za to odeszli napastnicy Panek i Rajski, zakończył karierę obrońca Bogdan Kędzia, odszedł trener Słaboszowski. Drużyna była sfrustrowana kolejną przegraną batalią o II ligę, mocno nadwerężone zostało zaufanie kibiców. Do tego pucharowa kompromitacja.
Z ubytków kadrowych najmniej żałowałem trenera. Był to pierwszy mój sezon chodzenia na Lechię, więc wydawało mi się, że to on oduczył ich grania w piłkę. Zawodnicy Lechii w tym czasie grali w miarę ambitnie tylko do strzelenia dającej prowadzenie bramki. Potem zwalniali znacznie tempo, a jeśli udało im się objąć dwubramkowe prowadzenie czekali już tylko na koniec. Wyniki 3-0 trafiały się od większego dzwonu, a wyższe miały już znamiona sensacji. Później wykonkludowałem, że te nawyki musieli mieć już wcześniej. Gdy przegrywali rozklejali się zupełnie. Zawodnicy Arki pod kierunkiem Słaboszowskiego wykazywali jednak znacznie więcej ochoty do gry...
Początek sezonu 1971/72 zdawał się potwierdzać niezbyt optymistyczne prognozy. Kierowani przez Romana Rogocza biało-zieloni plasowali się w środku tabeli, tymczasem szczecińska Arkonia wykazywała nadzwyczajną bramkostrzelność. Wiele do powiedzenia miało też Zagłębie Konin, które powróciło do III ligi po rocznej banicji. Kiedy w bodajże piątym meczu z Olimpią Poznań na kilka minut przed końcem goście strzelili dającą prowadzenie bramkę, publiczność gremialnie opuściła stadion.
W tej sytuacji niewielkie szanse dawano lechistom w wyjazdowym meczu z rozpędzonym liderem. Udało się jednak utrzymać bezbramkowy remis, i to był chyba zwrot. Za wcześnie było na kupowanie meczów, więc o niespodzianki było łatwiej. A że Lechia złapała formę i nie było już takiej presji, to i zaczęła wygrywać, podczas gdy szczecinianom trafiały się wpadki. Kiedy przegrali u siebie z Zastalem Zielona Góra i przewaga nad Lechią stopniała do jednego punktu, nadzieje odżyły. Rundę jesienną Arkonia i Lechia zakończyły z równą ilością punktów. Zapowiadała się ciekawa walka wiosną, tymczasem...
Już w drugiej kolejce Arkonia przegrywa z nie mającym realnych szans na utrzymanie Gryfem Słupsk. Kolejny wyjazd znowu przegrany i przewaga Lechii już po czterech kolejkach wynosi 4 punkty. A w perspektywie mecz z Arkonią w Gdańsku. Wygrana Lechii 1-0 i przewaga rośnie do sześciu punktów, a wkrótce do siedmiu. Przychodzi mecz z Zagłębiem Konin. Wyluzowani lechiści przegrywają 0-2, ale i załamana Arkonia traci punkty. Do końca rozgrywek pięć kolejek. W następnej Lechia wyjeżdża do Tczewa, gdzie zwycięża 2-0 zaś Arkonia ulega 0-2 Stoczniowcowi, który wychodzi na drugie miejsce, więc by definitywnie zapewnić sobie awans trzeba zdobyć jeszcze jeden punkt. Był to mecz z Czarnymi Szczecin. Niespodzianki nie było - Lechia wygrała 5-0 i mogliśmy świętować awans.
Prawdziwe obchody odbyły się jednak dwa tygodnie później, po meczu z Gwardią Koszalin, o ile dobrze pamiętam wygranym 3-1. Ze stadionu w kierunku Centrum wyruszył biało-zielony pochód. Z al. Zwycięstwa wprawdzie zepchnięto nas na chodnik, ale władza ludowa nie była nam tego dnia nieprzychylna. Kierujący akcją oficer powiedział, że możemy sobie zrobić pochód, byle nie na głównej ulicy. Od Rajskiej szliśmy więc już z okrzykami na cześć Lechii i awansu do II ligi jezdnią. Ponieważ milicjanci widzieli, że manifestacja jest spokojna odjechali i nie mieliśmy już żadnej obstawy. Na początek udaliśmy się oczywiście pod Dom Prasy. Wśród okrzyków był m.in. "Chcemy rewanż z Lechem", więc entuzjastycznie przyjęliśmy wiadomość o porażce poznaniaków, którzy mimo to jednak awansowali do I ligi. Potem ktoś krzyknął "Puszkarz", więc popędziliśmy, dogoniliśmy Dzidka i odprowadziliśmy go do domu. Tak samo po chwili, Apolewicza. Rozeszliśmy się około 23:00, bo nie było już co robić.
Następny taki pochód odbył się jesienią 1973 roku, po wygranym pucharowym meczu z Lechem (2-0 po dogrywce). Ten był o wiele liczniejszy, ale mniej zdyscyplinowany. Więcej było pijanych, co chwila próby zejścia na ulicę. Nikt jednak nie niepokoił. Największe wrażenie zrobiło przejście przez tunel przy dworcu głównym, z niesamowitym wrzaskiem tłumu zajmującego całą powierzchnię przejścia. Przed blokiem przy Ogarnej, w którym mieszkał Z. Puszkarz, zebrał się wielotysięczny tłum skandujący jego nazwisko i i okrzyki na jego cześć. Całe podwórze kwartału wypełniło się szczelnie ludźmi, a wrzask był niesamowity. Niestety, bohater nie ukazał się w oknie, podobno nie wrócił jeszcze z meczu, ale Zdzisław był dziwakiem i wcale nie jestem pewny, czy była to prawda. Panicznie bał się kontaktu z ludźmi, nigdy nie przyszedł na spotkanie w Klubie Kibica, nawet jak miał wyraźne przykazanie trenera. Wolał ponosić kary.
Za to pod redakcją przyjęto nas grzecznie, ale na drugi dzień red. Bartoszewicz napisał, że wędrówki młodych ludzi po Gdańsku "mniej się podobały". Także MO wydała komunikat, ze więcej takie pochody nie będą tolerowane.
Tak więc po czterech latach powróciliśmy w szeregi drugoligowców. Niestety, większych radości przez kolejne 30 lat było tyle, co kot napłakał. Gdyby wymazać lata 1983-84 można by powiedzieć, że nie było ich wcale.