W dziejach Klubu Kibica można wyodrębnić trzy etapy: wstępny rozruch, radosne działanie i narastające problemy. Pierwsza - to faza przecierania szlaków, druga - okres intensywnego działania i niespożyta energia kochających Lechię ludzi, trzecia: lekki przesyt, narastające podziały i coraz większa rotacja, a w ślad za nią odmłodzenie kadry.
Prowadzona przez Wojciecha Łazarka Lechia uzyskiwała na tyle dobre wyniki, że idea reaktywacji Klubu Kibica szybko powróciła. Zadanie powierzono byłemu znanemu sędziemu i obserwatorowi Ryszardowi Suwińskiemu, którego rola zakończyła się po zwołaniu kilku zebrań i ukonstytuowaniu zarządu. W jego skład weszli: Grzegorz Popielarz - prezes, Wojciech Schild, Tomasz Zbierski, Czesław Raganowicz i jeden jeszcze starszy pan, którego nazwiska nie pamiętam. Wśród budowniczych KKL z tego okresu trzeba wspomnieć o Ryśku Mańkowskim, Andrzeju Korzeniewskim (nie spokrewnionym z Jurkiem) Wieśku Modzelewskim, Wieśku Wójciku, rodzinie Sikorskich, nieco później także Mariuszu Popielarzu, Pawle Zbierskim, Jurku Zygało, Adamie Śliwińskim, Zbyszku Kołłątaju (Hugo), Zbyszku Zalewskim (Gebels) i wielu innych, których nie sposób tak od razu sobie przypomnieć. Ja działałem od początku, niestety nie do końca, z powodu "zaszczytnego obowiązku obrony socjalistycznej ojczyzny". Ale może i dobrze, nie byłem przynajmniej na pogrzebie.
Z BKS stosunki nasze układały się raczej nieszczególnie. Widzieliśmy wiele nieprawości, węszyliśmy w najciemniejszych zakamarkach klubu, dużo wiedzieliśmy. Może właśnie dlatego, byliśmy niewygodni, ale nikt nie poważył się zrobienia z nami porządku. Żywot zakończył się po meczu Gdańsk - Gdynia w 1978 roku, decyzją władz miasta. Samo zorganizowanie takiego meczu było delikatnie mówiąc nieprzemyślane, bo nawet dziecko wiedziało, że nienawidzący się fani obu klubów wezmą się za łby, ale nikt odpowiedzialności na siebie wziąć nie chciał, ani pomysłodawca, ani władze obu miast, ani kluby, ani gospodarz obiektu, ani tym bardziej milicja. Żądano jednak głów, więc oczywiście ścięto je najbardziej bezbronnym. Kopać leżącego jest nieładnie, ale podobno bezpiecznie.
W statucie Klubu Kibica Lechii znalazły się m.in. wszelaka pomoc dla klubu, kulturalne formy dopingu, walka z antagonizmami. Życie dopisało kolejny rozdział.
Po meczu z Widzewem 3 maja 1975 i rozruchach, które miały miejsce po jego zakończeniu, o czym piszę nieco dalej, w tekście "Kosmonauci", stało się jasne, że obecność milicji będzie jedynie rozjuszać wielotysięczny tłum i wcześniej czy później dojdzie do zamknięcia stadionu. Przy tak licznej widowni wpływy z biletów stanowiły jednak dość znaczącą kwotę i BKS na pewno nie był zainteresowany takim rozwiązaniem. Dlatego nie robił żadnych przeszkód na propozycję zorganizowania w KKL sekcji porządkowej, czyli że sami kibice będą się pilnować, a MO będzie jedynie w pogotowiu za trybunami. Pierwsza próba przypadła na mecz ze Stomilem (2-0). Ubrano nas w żółte kurtki ortalionowe, a mecz oglądaliśmy siedząc na ławeczkach na bieżni. Nie było najmniejszych ekscesów, publiczność informację o powołaniu sekcji porządkowej KKL skwitowała brawami. Również w kolejnych meczach nie dochodziło do incydentów. Poważniejszym wyzwaniem był jesienny mecz z Arką. Wówczas postanowiliśmy część kurtek użyczyć członkom Klubu Kibica Arki, więc także i w tym meczu nie doszło do żadnych burd na stadionie, a PZPN przysłał nam za to oficjalne podziękowanie. Jedynym wyjątkiem był mecz z Zawiszą w czerwcu 1977, ale i tu największe bójki miały miejsce przed meczem, oraz po jego zakończeniu, na mieście. Zachowanie zawiszan w Bydgoszczy jesienią 1976 było jednak takie, że najzagorzalsi zwolennicy kulturalnych form dopingu zapowiadali, że jak Zawisza przyjedzie do Gdańska, to schowają znaczki KKL do kieszeni i będą atakować. Wiadomo było więc, że w tym meczu porządku utrzymać się nie da.
Jednakże powołanie sekcji porządkowej i wejście do niej najwierniejszych kibiców fatalnie odbiło się na dopingu. O ile na wyjazdach ten doping był żywiołowy i pomysłowy, o tyle stadion na Traugutta z jednego z najgłośniejszych w kraju stał się nagle cichutkim. Koniecznym stało się zorganizowanie prężnej sekcji organizacji dopingu. To w końcu się udało, ale dla odmiany kosztem sekcji porządkowej, z którą coraz częściej mieliśmy kłopot ze skompletowaniem składu.
Najważniejszym zadaniem sekcji organizacyjnej było organizowanie autokarowych wyjazdów na mecze. Pierwszy z nich miał wypaść na jeden z najbardziej dramatycznych meczów w historii Lechii - z Motorem w Lublinie, o którym piszę więcej w następnym tekście. Nie znaleziono jednak w miarę taniego usługodawcy, zresztą legenda kibiców Lechii odstraszała niemal wszystkich przewoźników, o klubie kibica wszak mało kto jeszcze wówczas słyszał. Jednak nabraliśmy takiej ochoty, że większość i tak pojechała na ten mecz pociągami. Czesław Raganowicz był wówczas dyrektorem w "Energopolu" i załatwił nam po przystępnej cenie autokar ma mecz do Bydgoszczy. I tak się zaczęło.
Mecz rozgrywany był w sobotni wieczór o godzinie 18:00. Nie była to wolna sobota (wtedy takowa przypadała raz w miesiącu), więc od godziny 15:00 z Gdańska wyruszył sznur samochodów. Autokar za autokarem, osinobus za osinobusem. Z każdego powiewała biało-zielona flaga. Mogliśmy sobie tylko wyobrazić, co działo się w pociągach. Podobno, gdy ostatni z możliwych wjeżdżał na stację Gdańsk Główny, to po otwarciu drzwi, w środku jeden kibic trzymał się drugiego żeby nie wypaść, a jak ich jeszcze dociśnięto to nie było już mowy o jakimkolwiek poruszeniu się. Prasa podała, że na tym meczu było 9 tysięcy gdańszczan!
Mecz wygrała Lechia 1-0, a do historii przeszedł strzał Zbigniewa Bońka z rzutu karnego w słupek. Tego dnia Widzew przegrał 0-2 w Olsztynie ze Stomilem, czyli Lechia zrównała się punktami z łodzianami i zanosiło się, że o awansie do I ligi zdecyduje mecz barażowy. Nie można było jednak tracić już punktów. Tymczasem w przedostatniej kolejce trzeba było jeszcze rozegrać mecze wyjazdowe. Lechia jechała do Ursusa, Widzew do Świdnika. Zagrożony spadkiem Ursus nie zgodził się oddać punktów, był remis, Widzew poradził sobie z Avią i odskoczył na jeden punkt. W ostatniej kolejce Lechia grała u siebie z Avią, a Widzew z Bałtykiem. Nie wiem, czy Bałtyk nie chciał pomóc Lechii, czy po prostu nie dał rady, ale Widzew wygrał, Lechia natomiast nie wykorzystała szansy ukarania Avii za przegrany tydzień wcześniej mecz z Widzewem. W razie porażki Avia spadłaby bowiem do klasy okręgowej (nie było wówczas III ligi). Nie wiem, dlaczego lechiści odpuścili ten mecz remisując 1-1.
Sekcja historyczno-propagandowa, przemianowana później na kulturalno-propagandową, zajmowała się działalnością kulturalną KKL. Odpisywała na notatki prasowe, robiła sprawozdania np. na zjazdy klubów kibica, prowadziła kronikę, gazetkę, opracowała m.in. projekt legitymacji i znaczka KKL, nawiązywała stosunki i prowadziła korespondencję z kibicami innych klubów, organizowała zakup i wręczanie zawodnikom kwiatów przed meczami, choć nie pamiętam, czy ta ostatnia czynność nie była w gestii sekcji organizacyjnej.
W tym czasie najlepsze stosunki mieliśmy z Legią Warszawa. Nakręcił je Paweł Zbierski, podczas swej edukacji w stolicy. Wzajemne odwiedziny, wymiany pamiątek, korespondencje, były wówczas na porządku dziennym. Bardzo dobry układ mieliśmy z Olimpią Elbląg, za sprawą osoby W. Łazarka, który po odejściu z Lechii trenował właśnie Olimpię. Nie byłem nigdy na zjeździe klubów kibica, a tam delegaci próbowali nawiązywać kontakty z innymi klubami. Słyszałem o deklaracjach przyjaźni z GKS Tychy, a nawet Lechem Poznań, ale nigdy w praktyce z takowymi się nie zetknąłem. Były natomiast próby zawarcia zgody z Pogonią Szczecin, ale tu był najdziwniejszy status. Pogoń, aczkolwiek wielki przyjaciel Legii, była chyba najbardziej niezorganizowaną publicznością w Polsce. Jadąc do Szczecina nigdy nie wiedzieliśmy, czy jedziemy do przyjaciół czy wrogów. Ostatecznie wszelkie układy z Pogonią zostały zamknięte po zerwaniu naszych stosunków z Legią. Były próby organizowania porozumienia z Klubem Kibica Arki (bardziej pod naciskiem działaczy i dziennikarzy niż samych kibiców), ale było to godzenie psa z kotem, bardzo krótkotrwałe. Chociaż, do pewnych pozytywnych kontaktów doszło, np. do rozegrania dwumeczu klubów kibica.
Był jesienią 1976 roku taki weekend, ze w sobotę przy sztucznym świetle odbył się mecz Legia - Arka, a w niedzielę przed południem Ursus - Lechia. Przypadek, czy wtyczki kibiców Legii w PZPN - nie wiem. Pojechaliśmy więc do stolicy w przeddzień. Jeden z kolegów z Warszawy, zapewnił, ze możemy przyjeżdżać i on zorganizuje nam nocleg. Kwatera owszem była, ale nie było... miejsc do spania. Spano wiec na podłodze, w łazience, kuchni itd. Jeden z kolegów wszedł nawet do... zlewozmywaka!
Podczas meczu Legia - Arka (wygrana Legii, bodajże 2-1) obie strony ostro dawały znać, co myślą o sobie nawzajem, ale do starć nie doszło, bo milicja uważnie pilnowała sektora Arki. Do pogromu doszło w okolicy dworca Centralnego. Mocno przesadzono. Zabierano arkowcom nawet buty.
A inne wyjazdy? Wspomnę o Dębnie 1975 (3-1), przed tym meczem na stadionie sprzedawano piwo, co było w tych czasach absolutnym ewenementem. Wtedy w miastach, w których pojawiali się kibice Lechii wprowadzano stan wyjątkowy i prohibicję, a tu... alkohol na stadionie. Porządku na tym meczu pilnował jeden milicjant i trzeba przyznać, ze radził sobie całkiem nieźle. Dopiero później przyjechały posiłki ze Szczecina. Jurek Korzeniewski był zachwycony dębnowskimi kobietami. Ja 10 lat później z jedną z nich się ożeniłem.
W Świdniku poznałem wschodnie charaktery. Bardzo serdeczni, gościnni, wylewni, tylko nie daj Bóg z nimi zacząć. Ustępowali nam miejsca w toalecie stawiali wódkę (wtedy wyjątkowo dałem się skusić) wyklinali na lublinian, którzy rok wcześniej traktowali nas nożami i żyletkami, ale jak kolega powiedział, że pora kończyć, bo zaraz mecz, to już klient się do niego przystawiał.
Najgorsze były wyjazdy krótkie, typu Bydgoszcz, Koszalin czy Olsztyn. Dla nas, jadących autokarem KKL nie stanowiły one różnicy, ale co się działo, gdy dołączyła pijana dzicz z pociągów czy autokarów zakładowych? Zaczepiano przechodniów, wybijano szyby, demolowano pociągi. Nie płacenie rachunków w kawiarniach to było najmniejsze zło. Towarzystwo w pociągach było z reguły dość mocno trzebione po drodze, ale nad tymi jadącymi zakładowymi autokarami zapanować się nie dało. Ofiarą padał najczęściej Makaron. Nie był świętoszkiem, ale też nie był zupełnie zdemoralizowany. Miał jednak taki wyraz twarzy, że wszystkie sądy w PRL nie musiały już prowadzić postępowania, by wydać wyrok. Cierpiał za innych, miał m.in. sprawę za rzucenie butelki na meczu w Koszalinie. Był niewinny, jeździliśmy zeznawać do Koszalina długo po meczu, ale wtedy oczy jednego milicjanta znaczyły więcej od zeznań całej ludzkości. Odbyła się kolejna farsa procesowa i wyrok był oczywiście skazujący, mimo iż ojciec Darka (inżynier z wykształcenia) udowodnił matematycznie, że z miejsca, w którym się on znajdował nie mógł trafić bocznego sędziego w lewe ramię.
Z początku wiek nie grał roli, ale później zaczął zżerać nas formalizm. Wymyślono, że członek KKL musi mieć ukończone 16 lat, a dla najmłodszych powołuje się sekcję najmłodszych. Pomysł był absurdalny, ale sekcja działała.
Kilka słów jeszcze na temat ostatniej fazy działania. Zmierzch zaczął się zupełnie niespodziewanie latem 1976 roku. Nieporozumienia pomiędzy braćmi Zbierskimi a G. Popielarzem doprowadziły do tego, że ci pierwsi dopięli w końcu swego. Zwołano nadzwyczajne zebranie KKL i zmieniono prezesa. Został nim mój przyjaciel Wiesław Modzelewski. Jednak stary prezes nie myślał ustępować, no i zaczął się rozłam. Było to tuż po zakończeniu rozgrywek i klęsce G. Polakowa. Mieliśmy rewolucyjne plany. Zrobiliśmy pierwsze kroki. Petycja była napisana i podpisy zebrane. Ale zaczął się dla nas okres walki o władzę. Klub Kibica nie był jeszcze instytucja prawną. Trzeba było szukać sojuszników. Najpotężniejszym był oczywiście BKS. Zwolennicy W. Modzelewskiego, byli mocno zaniepokojeni, bo wiadomo było, że wiceprezes urzędujący jest przychylnie nastawiony do G. Popielarza. Jednak działacze BKS dobrze wiedzieli, co dla nich oznacza skłócenie szeregów Klubu Kibica. "To jest wasza wewnętrzna sprawa" - brzmiała odpowiedź prezesa. Wiadomo było bowiem, ze w tym momencie konflikt pomiędzy zarządem klubu "Lechia" a Klubem Kibica przestał istnieć. Zbyt dużo mieliśmy problemów wewnętrznych.
W nowym okresie wydarzyło się jednak wiele dobrego. Uzyskaliśmy osobowość prawną, weszliśmy w struktury BKS, otrzymaliśmy znaczki, legitymacje (uprawniające do bezpłatnego wejścia na mecz), służbową pieczęć, pomieszczenie. Projekt znaczka opracował Mariusz Popielarz, legitymacji Wiesław Sikorski. Znaczki produkowaliśmy w Krakowie, w zakładzie przy Małym Rynku. Ale zaczęła się rotacja kadr. Odeszli zwolennicy G. Popielarza. Nie stanowili oni znaczącej ilości, zresztą w zarządzie W. Modzelewskiego działał przez pewien czas nawet brat Grzegorza Popielarza - Mariusz, ale gros ludzi zniechęcił kolejny nieudany szturm na I ligę zakończony porażką z nikim innym jak Arką Gdynia, inni wkręcili się do BKS, jeszcze innym nie pasowały normy KKL. Inni wreszcie zajęli się egzaminami, studiowaniem, zakładali rodziny, wyjeżdżali na kontrakty bądź wyprowadzali się z Gdańska. Ich miejsce zajmowała młodzież, której oferowane przez KKL formy nie wystarczały. Coraz częściej w kuluarach zebrań Klubu Kibica mówiło się o napadach na pociągi wiozące kibiców Arki na mecze, niż działaniach na rzecz Lechii. Sypały się zawieszenia i wykluczenia. Ale nic więcej, poza zabraniem legitymacji, zrobić nie mogliśmy. Z kolei ci usunięci z szeregów świadomie wprowadzali destrukcję. Dochodziło nawet do bójek podczas zebrań. To wszystko doprowadziło do tego, co się ostatecznie stało w 1978 roku.
Jeszcze kilka słów na temat artykułu "Harakiri" J.K. Mleczki raczej chyba ze "Sportowca" niż "Perspektyw", choć nie jestem pewien, nadesłanego przez Lechistę HH. Żadne triumfalne surmy nie obwieszczały narodzin KKL, bo kluby kibica powstawały wtedy jak grzyby po deszczu, i nic dziwnego, że powstał taki również przy jednej z najliczniejszych i najofiarniejszych widowni w Polsce. A w Trójmieście pierwszy powstać mógł tylko przy Lechii lub Arce, bo trudno, żeby ubiegły ich Stoczniowiec, Gedania czy MRKS. Nie wiem, czy ktoś bał się parkować przy stadionie samochód, w każdym razie pobliskie parkingi były zawsze pełne. Szumowiny na meczach nigdy nie brakowało, zwłaszcza w czasach gdy przychodziły na nie grube tysiące, więc może i zdarzały się demolki, ale nie mogli tego robić członkowie Klubu Kibica, choćby z tego powodu, ze po meczu zawsze zostawali dłużej by rozliczyć się z kurtek, odebrać legitymacje. Często po meczach sprzątaliśmy papiery na koronie a bywało, że organizowaliśmy krótkie narady dotyczące głównie najbliższego meczu wyjazdowego. Gdy wychodziliśmy parkingi były już opustoszałe. Poza tym nie są one usytuowane na stadionie i nie do KKL należała ich ochrona, więc niby czemu miałby za nią odpowiadać? Zwolniona z obowiązku chronienia stadionu milicja, ponoć bardzo uważnie pilnująca "obejścia" nie potrafiła upilnować nawet parkingów samochodowych? Skoro zapis magnetowidowy jednoznacznie określał, że to członkowie Klubu Kibica robią burdy, to czemu nikomu z nich nie wytoczono procesu? Prezes KKL nazywał się Grzegorz Popielarz, a nie żaden Popielarczyk. Nie ma nic bardziej lekceważącego niż beztroskie przekręcanie nazwisk. Żółte kurtki nie poszły do żadnego lamusa, bo o ile wiem były używane do ostatniego meczu. Poza tym nosiła je tylko sekcja porządkowa, a nie wszyscy członkowie KKL. Baca, podobnie jak Pindol i inni najwięksi rozrabiacy nie był członkiem Klubu Kibica, jeśli już to bardzo krótko. Wiesław Modzelewski nie miał żadnego urazu czaszki, lecz intensywny wewnętrzny wyciek ropy, którego dostał po wyrwaniu zęba podczas wizyty u rodziny w Kamieńcu Ząbkowickim, a nie meczu w Wałbrzychu. Podczas pobytu w wrocławskim szpitalu poznał swoją teściową, a później żonę i został na Dolnym Śląsku do dziś. Ciekawe czy pan Mleczko był kiedykolwiek na stadionie Lechii i czy ktokolwiek z Klubu Kibica go kiedyś widział?
Ja działałem w Klubie Kibica od początku do końca października 1977, kiedy to upomniało się o mnie wojsko. Na początku 1976 roku wszedłem w skład zarządu, w którym pełniłem najpierw funkcję przewodniczącego sekcji historyczno-propagandowej, następnie porządkowej.