"Magazyn Futbol" przeprowadził wywiad z bramkarzem Lechii Mateuszem Bąkiem.
Poniżej prezentujemy fragment wywiadu:
Po awansie do ligi okręgowej były jakieś podwyżki?
- Stopniowo robiło się lepiej. Premie się zwiększały, pojawiały się stypendia - najpierw dla kilku chłopaków, z czasem dla wszystkich. Ale do poziomu czwartej ligi w grę wchodziło 400-500 złotych. Jeśli mieszkało w domu na jakieś przyziemne sprawy starczało, ale jeśli ktoś miał cięższą sytuację materialną, to musiał szukać dodatkowego zajęcia.
Ktoś, na przykład ty?
- Zgadza się. Przez pół roku miałem ciężki okres. O 5.30 zaczynałem pracę na poczcie, spędzałem tam cztery godziny i jechałem na uczelnię. Dalej na trening, szybka wizyta u mojej dziewczyny i na zakończenie dnia „nocka”, czyli cieciowanie w zaprzyjaźnionej firmie, która do dziś ochrania mecze przy ulicy Traugutta. Schodziłem z „nocki”, jechałem na pocztę, uczelnię i trening. W ten sposób mijały mi dwa, trzy dni w tygodniu. Z czasem zaczęło być lepiej. Na poczcie pracowałem nie od 5.30, tylko od 7.00, brałem mniej „nocek”, bo pieniążki były trochę większe. To było półtora roku, w trakcie którego nauczyłem się ciężko pracować i szanować pieniądze. Może dzięki temu udało mi się nie zwariować, gdy potem z tytułu kontraktu przyszły duże pieniądze.
Pewnie te „nocki” nie wpływały dobrze na grę?
- Przyznaję, że grałem wtedy źle. To był poziom piątej ligi, wpuszczałem dosyć dużo głupich bramek i pamiętam, że kibice nie byli zachwyceni moją postawą.
Rodzice byli zadowoleni, że postawiłeś na piłkę?
- Ojciec zmarł zanim zacząłem grać, więc nigdy nie widział mnie na boisku. Mama chodziła praktycznie na mój każdy mecz do momentu, gdy miałem 12-13 lat. Później przestała twierdząc, ze przynosi mi pecha i zupełnie przestała mnie oglądać. Dopiero gdy awansowaliśmy do drugiej ligi zaczęła się interesować piłką na nowo. Zwariowała do takiego stopnia, że co rano chodzi do kiosku po gazety sportowe. Zresztą zaraziła się nie tylko piłką, ale też innymi sportami – siatkówką, formułą 1. Czyta, chodzi na mecze, wygłasza własne opinie, które może nie zawsze są trafne, ale przyjemnie się ich słucha. Nawet zaczęła zbierać wycinki prasowe o mnie. Od kilku lat do nich nie zaglądałem, więc chyba przy okazji urlopu będę musiał je odkurzyć i wybrać najciekawsze wywiady, żeby mieć co pokazać dzieciakom. Kiedyś miło będzie spojrzeć, że ktoś o mnie coś napisał.
Gdy byłeś w A-klasie czy piątej lidze nie było sugestii, żeby to rzucić, bo nie ma z tego specjalnych pieniędzy?
- Matula doskonale wiedziała, że ja tę piłkę kocham. Poza tym nie rzuciłem szkoły, nie szlajałem się po mieście. Skończyłem liceum, poszedłem na studia, obroniłem się, mam tytuł magistra, więc oprócz piłki było to, czego wymagał ojciec – wykształcenie.
Po co ci były studia? Jest kilku znanych piłkarzy, którzy nie skończyli nawet podstawówki.
Dla samego siebie, dla satysfakcji, dla świadomości, że nie jest się półgłówkiem. Skończenie studiów oczywiście nie oznacza od razu, ze ktoś jest inteligentny, ale warto oprócz tej piłki coś jeszcze robić. Poza tym przygoda z futbolem czasem trwa 20 lat, a czasem 3. To takie zabezpieczenie, że bez piłki też sobie poradzę.
Dlaczego akurat tobie się udało?
- Ciężko oceniać samego siebie. Może miałem więcej szczęścia niż reszta, może w niższych ligach omijały mnie kontuzje. Nie chcę gloryfikować swoich zasług, bo podejdzie to pod narcyzm, ale zawsze byłe ambitny i pracowity. Gdy mieliśmy po 18 lat wiadomo, że się bawiliśmy, czasem wybraliśmy się do dyskoteki. Tylko, że po takim wyjściu, przez następny tydzień pracowałem dwa razy częściej niż poprzednio. Był taki chłopak Przemek Urbański, bardzo utalentowany. Gdyby wszystko dobrze poszło, spokojnie grałby na poziomie ekstraklasy. Niestety, w najważniejszym momencie, gdy zespół robił się naprawdę mocny, doznał kontuzji kostki, którą leczył 4 miesiące. Po powrocie nie prezentował już tego poziomu, więc mu podziękowano. Gdyby nie ta kontuzja, prawdopodobnie siedziałby obok mnie i też udzielał wywiadu.
***
Za wysługę lat dostajesz jakieś fory od kibiców?
- Różnie to bywało – od jednych tak, od drugich nie. Każdą sytuację można rozpatrywać na dwa sposoby. Jeśli jako jedyny podejdę do kibiców po meczu, ktoś powie, że kocham Lechię i robię to z przywiązania do klubu, a ktoś inny, że – w cudzysłowie – liżę im dupę, żeby coś zyskać. Codziennie na mieście spotykam się z sympatią ze strony kibiców i to cieszy. Ale są też tacy, którzy nie życzą mi najlepiej i nawet nie wiem, z czego to wynika. Czy dlatego, że jestem za słabym bramkarzem, czy z typowo polskiej zawiści. Wychodzę z założenia, że lepiej, żeby cokolwiek mówili, niż przejść przez życie szarym. Jeśli coś mówią to znaczy, że żyjesz. A przy okazji pozdrawiam serdecznie tych, którzy mówią o mnie źle.
***
Przez te wszystkie lata pewnie uzbierałeś mnóstwo wspomnień.
- Było ich tyle, że ciężko wybrać. Siedzimy sobie teraz nad Motławą i rozmawiamy, a jeszcze półtora roku temu z kolegami z drużyny pływaliśmy tutaj po awansie do ekstraklasy. Dookoła nas inne promy, skutery, motorówki z kibicami Lechii. Na nabrzeżu z 5 tysięcy ludzi. Później przemarsz na ulicę Długą, pod Neptunem prezentacja, feta. W tym momencie naprawdę czułem się kimś ważnym dla społeczności w Gdańsku, mogłem dać tym ludziom uśmiech, radość. Teraz tu jest spokojnie, a wtedy ciężko było przejść gdziekolwiek. I wszyscy ubrani na biało-zielono. Generalnie najfajniej wspomina się awanse. Po jednym z nich, kilka lat temu, wracaliśmy do Gdańska drogą krajową nr 7. Piłkarze i dwustu kibiców, łącznie około 50 samochodów. Jechaliśmy 20 kilometrów na godzinę, z wywieszonymi szalikami, cały czas trąbiąc. Patrząc w skali Polski, co to za wydarzenie – Lechia awansowała z 5 do 4 ligi. Ale tutaj naprawdę wielu ludzi się z tego cieszyło.
Źródło: Magazyn Futbol