Był grudzień 1975 roku. W godzinach przedpołudniowych przybiegł do mnie do pracy zdyszany Wiesiek Modzelewski, z apelem żeby być przed klubem o 16:00 bo wyrzucają Łazarka. To było nie do przyjęcia. Po sprzedanej wiośnie 1974, Łazarek zrobił porządek w drużynie, a skład uzupełnił młodzieżą z Lechii i MRKS.
Trzeba było jednak znaleźć pretekst. Łazarek miał silną drużynę i uzyskiwał wyniki na miarę oczekiwań. Jedyny rywal, który mógł zagrozić - Arka - był w dość bezpiecznej odległości. Bezpośredniego meczu we Wrzeszczu Lechia jednak nie wygrała, było tylko 1-1. Potem gdzieś tam przytrafiła się drobna wpadka, ale i tak trzeba było pomóc losowi. W przedostatniej kolejce przyjechał Motor. W przeddzień spadł zbawczy śnieg i ścisnął mróz. Boisko przypominało lodowisko. Idą zawodnicy przed meczem do szatni a tam... brak zimowych butów. Zagrali więc w krótkich korkach i Motor bez kłopotu wygrał 3-0. Arka dogoniła Lechię. Był motyw.
Demonstracja przed budynkiem była głośna, ale spokojna. Nie na tyle, żeby nie wzywać milicji, ale... Na czele delegacji kibiców stanął dyrektor Centralnego Muzeum Morskiego, były piłkarz Wisły, Przemysław Smolarek. Konsternacja, motyw o chuligańskim charakterze demonstracji definitywnie upadł, a więc i projekty jej rozgonienia legły w gruzach. "Wojciech Łazarek przyjacielem Lechii jest", "Nie chcemy Polakowa", "w tym maczały ręce śledzie, Wojtek z Lechii nie odjedzie" rozlegało się non stop. Były wprawdzie projekty wybijania szyb, przewracania samochodów etc, ale Smolarek nas przekonał, że nie krzyk jest siłą, lecz cisza. Wandali nikt się nie boi, policja zrobi z nimi porządek, co innego gdy demonstranci idą w ciszy i powadze.
Zanim delegacja pod przewodnictwem P. Smolarka zakończyła swą misję, z budynku wyszedł... Polakow. "Panowie, o co wam chodzi, ja się nie napraszam, dostałem tylko propozycję pracy" i takie tam. Zabrał się do wymiany koła, z którego nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności zeszło powietrze. Ciekawość przemogła. Ucięliśmy sobie z nim małą pogawędkę na temat koncepcji prowadzenia drużyny. W pewnym momencie Paweł Zbierski zawołał nas na stronę. "Odbiło wam? Zapomnieliście, po co przyszliście? Co się z nim spoufalacie? Śpiewamy dalej, niech spier...". Odstawiliśmy wiec jeszcze ze dwie przyśpiewki, a trener zdumiewająco szybko założył zapasowe koło i odjechał. - Zdradzili nas, wszystko było przygotowane już wcześniej - huknął zbulwersowany Tomek Zbierski, po wyjściu z budynku klubowego. Odśpiewaliśmy jeszcze coś, już nie pamiętam dokładnie co, i rozeszliśmy się, bo demonstracja nie miała już większego sensu, a po co dawać im pretekst do wezwania milicji?.
Udaliśmy się na naradę do kawiarni na Starym Mieście, potem odwiedziliśmy Łazarka w mieszkaniu na Przymorzu. Powiedział nam, żeby na razie nic nie robić, bo decyzja jest już nieodwołalna a możemy jedynie zaszkodzić sobie. Zgodził się na pożegnalne spotkanie z Klubem Kibica, które odbyło się bodajże w kawiarni "Watra" przy Ogarnej, był na nim między innymi red. Krzysztof Wągrodzki ze "Sportowca", który napisał kilka dni później piękny artykuł na ten temat Epitafium dla trenera, a jakiś czas później kolejny pt. Szczęki (był to wtedy kinowy hit) o Polakowie.
Polakow był w Lechii pół roku. Cały czas musiał walczyć z cieniem Łazarka. Zobowiązania wprowadzenia Lechii do I ligi nie wypełnił. Utracił cały prestiż, którego już nigdy nie odzyskał.
Łazarek wrócił do Lechii prawie 10 lat później, w I lidze. Choć był już markowym trenerem (dwa Mistrzostwa Polski z Lechem i sukcesy w innych klubach, zresztą rok później został trenerem reprezentacji) nie odzyskał zaufania kibiców, jakim obdarzyliśmy go w połowie "przerwanej dekady".
A my? Artykuł w Sportowcu oczywiście nam nie wystarczył. Udaliśmy się do innych redakcji, m.in. do Przeglądu Sportowego, ale nikt nie wykazał się odwagą Krzysztofa Wągrodzkiego. Szumieć za bardzo nie było jak, bo trwała przerwa w rozgrywkach. Tej rany czas nie zagoił, ale prezes KKL G. Popielarz prosił, żeby nie robić destrukcji póki są szanse na awans. Uzgodniliśmy więc, że zaczniemy działać, gdy strata do lidera osiągnie 3 punkty. Ten moment nastąpił po przegranym meczu na szczycie w Gdyni. Przed następnym, na Traugutta, zbieraliśmy podpisy pod petycją do PZPN, której kopie zamierzaliśmy rozesłać do wszystkich redakcji. Mieliśmy ich wystarczającą ilość by napędzić prezesom strachu. Zatrzęśli portkami. Zwołali zebranie KKL z płk Oficjalskim, wówczas bodajże kierownikiem sekcji. Trzeba przyznać, że miał talent dyplomatyczny i trochę nas zbałamucił. Kilka dni później zostaliśmy zaproszeni na posiedzenie zarządu z lampką szampana. Wkrótce oczywiście otrzeźwieliśmy. Niestety nastąpił rozłam w naszych szeregach. Obie strony, by zwyciężyć, zaczęły lgnąć do klubu i tym sposobem panom prezesom się upiekło. W sezonie 1976/77 do ligi awansował Zawisza, rok później Gwardia Warszawa, ponownie Zawisza, Bałtyk. Pogoń aż przyszła kolejna - jakże zbawienna - degradacja do III ligi.