Serwis futbolfejs.pl rozmawiał z Marcinem Kaczmarkiem, obecnie trenerem Wisły Płock, lidera 1. ligi.
O roli ojca Bogusława w jego piłkarskim wykształceniu. O tym jak to jest siedzieć w szatni zespołu prowadzonego przez tatę i słuchać jak koledzy po nim „jadą”. Pytamy też dlaczego zimą nie przyjął oferty z Lechii Gdańsk i jak to możliwe, że Tarzan był dla niego ważniejszy niż gole Zbigniewa Bońka…
FUTBOLFEJS.PL: Jak to było u pana z tą piłką. Przyszła do pana naturalnie, samoistnie czy to, że tata – Bogusław Kaczmarek – był piłkarzem, potem trenerem, miało jakiś wpływ?
MARCIN KACZMAREK (trener Wisły Płock): Musiało mieć wpływ, bo jeśli w rodzinie jest człowiek, który żyje z piłki, to jest to naturalne, że ojciec we mnie piłkę zaszczepił od kołyski. Poza tym w tamtych czasach, gdy ja byłem dzieciakiem – to była końcówka lat 70-tych, początek 80-tych – piłka była jednocześnie rozrywką, zabawką i pasją. Nie było specjalnie innych możliwości.
Pana pierwsze wspomnienie piłkarskie?
Najbardziej utkwił mi w pamięci zapach szatni, tych maści, ten klimat, rytuały piłkarzy – masaże, pani która wydaje sprzęt. Ojciec grał wtedy w Arce i zabierał mnie czasem na treningi. Pamiętam tunel, który prowadził na boisko przy Ejsmonta, gdzie była słynna „górka”. Miałem wtedy 3 albo 4 lata.
Jak się pan czuł, już jako piłkarz Lechii prowadzonej przez tatę, gdy siedział pan w szatni a koledzy „jechali” po ojcu?
To też ważny element tej szkoły życia. Miałem taki moment w seniorach Lechii, gdy wchodziliśmy do zespołu wielką ławą z rocznika, które wcześniej prowadził ojciec, czyli 1972 rocznik plus ja z 1974. Był w tej grupie m.in Sławek Wojciechowski, Rafał Kaczmarczyk. Ja jako ostatni dostałem szansę debiutu. Ojciec wychodził z założenia, że naprawdę muszę sobie na to zasłużyć, żeby nie było podejrzeń o nepotyzm. Mimo że przychodzili do niego inni zawodnicy i mówili: „trenerze, Marcin jest już gotowy”. Zadebiutowałem w wieku 16 lat, co dziś rzadko się zdarza na poziomie zaplecza ekstraklasy. A moi starsi o dwa lata koledzy grali już regularnie w pierwszym składzie. Był to ważny moment, bo musiałem opowiedzieć się po jednej ze stron: tu był ojciec, tu byli piłkarze. I chyba zyskałem szacunek tym, że co było w szatni, to zostawało w szatni. Musiałem na to zaufanie zapracować, chociaż osłuchałem się wielu gorzkich słów na temat ojca i trzeba było to w sobie dusić. Nie było to łatwe. W drugą stronę działało to tak, że gdy nam nie szło, a tata wpuszczał mnie na boisko, to wiadomo jaka była reakcja kibiców. Zdarzały się momenty płakania w poduszkę, ale potem olbrzymia satysfakcja, że w sezonie po odejściu ojca byłem najlepszym strzelcem zespołu. Że ludzie, którzy wcześniej coś nam wytykali, przychodzili i gratulowali. Te doświadczenia pomogły mi w tym, że gdy przez kontuzję musiałem dość wcześnie skończyć grać w piłkę, wciąż w niej pozostałem, już jako trener.
Źródło: futbolfejs.pl