Z rodziny Kaczmarków bardziej znany jest Bogusław. Ale jego syn Marcin, który prowadzi lidera I ligi Wisłę Płock, solidnie pracuje na to, by i o nim było kiedyś głośno.

 

Pierwsze piłkarskie wspomnienie z dzieciństwa?

Marcin Kaczmarek: Tata grał w Arce Gdynia i do dziś pamiętam zapach maści rozgrzewającej, szatni i korków do gry. Pamiętam też, jak ojciec kupił w Peweksie magnetowid – szczyt marzeń w tamtych czasach – i sprowadzał kasety VHS z meczami Liverpoolu. Zapraszałem kolegów i oglądaliśmy wspólnie. W młodości grałem też w tenisa stołowego, miałem do tego smykałkę, ale tak naprawdę już wtedy nie wyobrażałem sobie innej drogi niż futbol. I szybko zadebiutowałem w pierwszym zespole Lechii Gdańsk. Tata wpuścił mnie na boisko zanim skończyłem 17 lat.

Bogusław Kaczmarek: Mieliśmy bardzo młodą ekipę, w pewnym momencie najstarszym zawodnikiem był Tomek Unton, który miał 21 lat. Do 14. kolejki byliśmy liderem ówczesnej drugiej ligi, a nie mieliśmy nawet za co na mecz jechać. Takie były czasy: bieda totalna, bo czasy transformacji. Musieliśmy robić zbiórkę, by móc pojechać. A wyjazdy czasem były dalekie. Do Rzeszowa na mecz jechaliśmy dwanaście godzin. Lechię stanowili w większości chłopcy szkół średnich. Jak mecz był o 17 w niedzielę, to z powrotem w Gdańsku byliśmy w poniedziałek o 9 rano. A lekcje w szkole były przecież o 8.

Marcin Kaczmarek: Do szkoły to się za bardzo nie chodziło. Mieliśmy we Wrzeszczu technikum gastronomiczne. I właśnie tam duża grupa nas uczęszczała. Do dziś jesteśmy wdzięczni tym ludziom, że umożliwili nam zrobienie matury. Generalnie wszystko było podporządkowane piłce.

Bogusław Kaczmarek: Ale na te wyjazdy znaleźliśmy jednak sposób. Prezes naszego klubu, pułkownik Oficjalski, był związany z lotnictwem. Załatwił, że w ramach wylatywania odpowiedniego limitu przez samoloty transportowe, będą one brały zawodników na mecze. Dziś przeloty piłkarzy to nic dziwnego, ale przecież mieliśmy początek lat 90. Można powiedzieć, że wyprzedziliśmy epokę.

Marcin Kaczmarek: To jest dobra historia. Wchodziło się na pokład, po obu stronach drewniane ławki. Zakładaliśmy słuchawki i lecieliśmy. Trzęsło strasznie.

Bogusław Kaczmarek: I jeszcze wiadra z piaskiem stały, by można było palić.

Marcin Kaczmarek: Do środka z nami wjeżdżał też czasami fiat kierownika drużyny, puszczaliśmy z niego muzykę.

Bogusław Kaczmarek: Jak dolatywaliśmy po dwóch godzinach, tył samolotu się otwierał, kierownik wyjeżdżał samochodem pierwszy i jechał do hotelu załatwiać nocleg. Później my dołączaliśmy wynajętym autokarem. Nie zapomnę, jak raz polecieliśmy do Legnicy. To kiedyś było sowieckie miasto. Pozwolili nam wylądować, ale z powrotem nie chcieli nas wypuścić, bo nie mieliśmy pozwolenia na wylot. Trzeba było załatwiać odpowiedni dokument.Zabawna historia, ale w tamtym okresie nie zawsze było wam wesoło.

Marcin Kaczmarek: Lechia to była szkoła życia. Nie mam wątpliwości, że ukształtowała mój charakter. Wchodziliśmy do składu szeroką grupą, ja byłem młodszy o dwa lata, bo trenowałem ze starszymi. Zadebiutowałem jako jeden z ostatnich. Nie mogłem się doczekać, kiedy nadejdzie mój czas. Wreszcie nastał, ale nie była to komfortowa sytuacja, bo wiadomo, jak to mogło zostać odebrane przez niektórych ludzi, zarzucających, że tata synka wystawia. Spotkałem się z wieloma negatywnymi opiniami, z trybun czasem leciały wyzwiska. Ale w szatni też był kłopot, bo wiadomo, że trener nie zawsze jest w szatni lubiany, a ja musiałem stać po stronie kolegów w takich sytuacjach.

 

Czytaj więcej. Całą rozmowę znajdziesz tu

 

 

Źródło: przegladsportowy.pl/ fot. Sławomir Ptasznik/newspix.pl