Przeczytajcie co o "Biało-zielonej przyszłości z LOTOSEM” mówi trener pierwszego zespołu Lechii Gdańsk Bogusław Kaczmarek.
Jak z perspektywy pierwszego trenera Lechii Gdańsk ocenia pan „Biało-zieloną przyszłość z LOTOSEM”?
- To śmiały, prekursorski, ale całkowicie uzasadniony szkoleniowo projekt. Jest dobrze opracowany i osadzony w realiach. Wyjście w teren [zamiejscowe ośrodki APLG] to dobry pomysł. Jestem zbudowany liczbą chłopców, którzy objęci zostaną szkoleniem. Dzięki temu sito selekcji będzie bardziej szczelne. Myślę, że przyszłość Lechii będzie mocno uzależniona od tego programu. Trzeba pójść w ślady projektu „Szukamy następców mistrza”, z którego wyszło wielu dobrych skoczków. Tak jak w przypadku narciarskiego programu, konieczna jest cierpliwość, wtedy wyniki na pewno przyjdą.
Skorzysta pan z jego efektów?
- Nie wiem czy będzie mi to dane, bo w środowisku piłkarskim często tej cierpliwości brakuje. Już teraz wystawiam wiele osób na próbę wprowadzając do zespołu młodych zawodników. Ale nam potrzebni są piłkarze z naszą tożsamością, uważający, że gra w Lechii to zaszczyt. W tej chwili jest z tym różnie, nie wszyscy tak to traktują. Kiedyś było inaczej.
Aż tyle zmieniło się przez 20 lat, kiedy był pan także trenerem dorosłej Lechii?
- Mentalnie zmieniło się całe społeczeństwo. Tamte pokolenie było chowane w trudniejszych warunkach, a piłkarscy adepci mogli tylko pomarzyć o ciuchach czy butach, w których chodzi dzisiejsza młodzież. Nie mieli większych wymagań, cieszyli się, że mogą trenować, a piłka niejako podnosiła ich status społeczny. To była często jedyna pasja, a teraz młodzi piłkarze siedzą w internecie, mają laptopy, i-pady, tablety. Tak na marginesie: mój 9-letniego wnusio jest w tym wszystkim bardziej na czasie niż ja. Młodzi rozgrywają mecze na Playstation i przeżywają to bardziej niż rozgrywki ligowe. A 20 lat temu chłopak który chciał coś osiągnąć, z piłką w ogóle się nie rozstawał: jedną miał pod pachą, a drugą żonglował. Uważam, że skala talentu obu pokoleń jest podobna, ale pytanie czy starczy im zapału i determinacji. Tego niestety nigdy nie można być pewnym.
Kiedy obejmował pan rok temu Lechię zadeklarował: „Przyszedłem do Lechii w określonym celu. Dołożę wszelkich starań, aby klub odzyskał gdańską tożsamość, aby nawiązał do tradycji, gdy słynął z piłkarzy własnego chowu”. I jest pan w tym konsekwentny.
- Zawsze tak robiłem w klubach, w których pracowałem, a zwłaszcza w Lechii. Sławomir Wojciechowski debiutował u mnie w II lidze jak miał 15 lat z kawałkiem i musiałem wyprosić o specjalną zgodę lekarza. Jak się cofniemy 20 lat, to zostawiłem kilkunastu wychowanków z potencjałem grania na poziomie ligowym a nawet europejskim. Ekonomia dyktowała jednak swoje warunki i nie grali dla Lechii.
Trudno wypatrzyć tych młodych adeptów, którzy już nadają się do gry w ekstraklasie?
- Dokonujemy licznych prób. Z moim sztabem zajmujemy się w sumie pięcioma drużynami: seniorami, Młodą Ekstraklasą, III-ligowymi rezerwami oraz zespołami juniorów starszych i młodszych. Staramy się tak wszystko poukładać, aby skorzystały na tym nie tylko poszczególne drużyny, ale konkretni piłkarze. Bierzemy na sesje treningowe pierwszej drużyny nawet 15-latków. To nie przypadek, że mamy też tylu reprezentantów młodzieżowych. W sesjach treningowych w styczniu i lutym uczestniczyło w sumie 35 zawodników, dojeżdżali na obóz do Cetniewa po zajęciach w szkole. A na 25 piłkarzy na obozie pierwszej drużyny w Turcji było 10 juniorów. Na meczu z Wisłą Kraków mieliśmy najmłodszą ławkę rezerwowych w Europie! To potwierdza kierunek, który sobie obraliśmy.
Nie boi się pan wprowadzać tak młodych zawodników do pierwszej drużyny?
- Wiem jak duża to odpowiedzialność. Potrzeba przy tym wielu zabiegów socjotechnicznych, na granicy oddziaływań psychologicznych, bo młodzi piłkarze wywodzą się z różnych środowisk, mają różne charaktery. Weźmy Adasia Gołuńskiego, 16-latka. Dla niego Lechia rok temu była abstrakcją, a teraz może usiąść przy stole z Łukaszem Surmą i Jarkiem Bieniukiem, którzy mają 400 czy 200 meczów w ekstraklasie. To dla niego nobilitacja, ale także bodziec do pracy.
Trenerzy drużyn juniorskich mogą mieć panu za złe że podbiera im zawodników. Na ten mecz tego, na tamten następnego. Przez to mogą mieć gorsze wyniki.
- Ale przecież w szkoleniu nie chodzi o zdobywanie przez drużynę młodzieżową pod drodze jakiś tytułów. Wyniki są ważne, ale ważniejsze dostarczenie kompletnego zawodnika do gry w ekstraklasie, produktu finalnego, choć wiem, że to nie brzmi ładnie. Dlatego trzeba otaczać się mądrymi ludźmi, nie wstydzić się korzystać z nich wiedzy. Wtedy po drodze popełni się mniej błędów.
Na jakiej wiedzy opiera pan swój warsztat trenerski?
- Jerzy Dudek otworzył mi wiele drzwi zagranicą. Jeździłem i jeżdżę na kursy i konferencje, staże. Sporo czytam i analizuję. Ostatnio zagłębiłem się w początki La Masia, szkółki Barcelony. Twórcą wszystkiego co najlepsze był Holender Johan Cruyff, który wprowadził Barcelonę ponownie na salony. To on wszczepił do tamtejszego szkolenia wiele holenderskich elementów. Sześć lat temu Pep Guardiola dodał do tego ściśle określone regulacje: ośrodek jest monitorowany, każda jednostka treningi analizowana, jest człowiek odpowiedzialny za dydaktykę, psychologię, jest bezpośredni nadzór ze strony klubu. Działają w myśl zasady „ufaj i kontroluj” i uważam, że to słuszne.
Czy według tych wzorów powinna działać Lechia?
- Staram się brać co najlepsze z każdej ze szkół i przekładać na polskie warunki. Podczas konferencji trenerów w Gniewinie rozmawiałem z trenerem Evertonu Seanem Lundonem. Odpowiada mi ich filozofia szkolenia, a podobny model staramy się wdrożyć w Lechii. Everton także szuka talentów w swoim najbliższym regionie. Ale po za tym mają świetny skauting międzynarodowy i wykonują dobre ruchy transferowe. Marouane Fellalini kosztował ich 2 miliony euro, a dziś jego wartość rynkowa to 30 milionów. Starają się szukać zawodników wolnych, niedoszkolonych, na ten ostatni szlif. Może w Lechii też uda nam się to wszystko połączyć.
Źródło: lotos.pl