Ariel Borysiuk mówi o swojej grze, kolegach z drużyny i meczu Lechii Gdańsk z Górnikiem w Łęcznej (sobota, godz. 18) na zakończenie roku.

 

Przed wami jeszcze jeden mecz na zakończenie roku. Nie myślicie już o świętach?

 

- Niektórzy już myślą. Trzeba robić zakupy i prezenty. Nie da się jednak ukryć, że przed nami naprawdę bardzo ważny mecz. Jesteśmy w takiej sytuacji, że jesteśmy w grupce drużyn, która ma chrapkę na miejsce w czołowej „ósemce”. Możemy ustabilizować się w górnej części tabeli, a po ostatnich dwóch meczach jedziemy do Łęcznej pewni swego. Jest kapitalna atmosfera, fajnie trenujemy i wielu chłopaków - tak jak ja - nie może doczekać się tego meczu. Chcemy pokazać agresywną grę i stwarzać dużo sytuacji podbramkowych, z czym wcześniej mieliśmy sporo problemów. Jeśli to utrzymamy, to w sobotę powinno być OK w Łęcznej. Klub ma swoje aspiracje, my duże ambicje i nikt sobie nie wyobraża, że może nas zabraknąć w „ósemce”. Teraz jest wszystko na styk, ale można wygrać w Łęcznej i złapać trochę świeżego powietrza na przerwę zimową.

 

Po tych dwóch zwycięstwach udało się wam złapać więcej luzu i oddechu?

 

- To prawda. Po pięciu porażkach byliśmy nad strefą spadkową i robiło się gorąco. Wystarczyło wygrać dwa mecze i sytuacja jest zgoła inna. Wiemy, że szybko można spaść kilka miejsc w dół, dlatego jest koncentracja i nie może się zdarzyć taki mecz, jak ten z Pogonią, gdzie wydawało się, że fajnie gramy, wszystko kontrolujemy, a dostaliśmy bramkę w doliczonym czasie gry. Jesteśmy na fali wznoszącej i wypada to potwierdzić, choć nie pompujemy balonika, bo wiemy, jak łatwo można spaść na ziemię. Ścisk w tabeli jest niesamowity. I albo zostaniemy na zimę w „ósemce”, albo trzeba będzie patrzeć na innych, a tego nie chcemy.

 

Lechia na fali wznoszącej, a Górnik wręcz przeciwnie?

 

- Jest w podobnej sytuacji, w jakiej my byliśmy wcześniej. Zagra u siebie ostatni mecz w roku i na pewno będzie bardzo zmobilizowany. Przeciwko Górnikowi Łęczna zawsze gra się ciężko. Wygraliśmy u siebie 3:1, ale graliśmy z przewagą jednego zawodnika.

 

Rok temu, w tym samym czasie, ta strata do czołowej „ósemki” była większa, a daliście radę.

 

- Nie wracajmy do tego. Wtedy Lechia to była zupełnie inna drużyna. Dziś mamy takich piłkarzy, że musimy być w „ósemce” na spokojnie i systematycznie piąć się w górę tabeli.

 

Co udało się zrobić trenerowi Dawidowi Banaczkowi, a czego nie zrobił Thomas von Heesen, że zaczęliście wygrywać?

 

- Ostatnie dwa mecze trenera von Heesena, z Lechem i Pogonią, pokazywały, że to zmierza w niezłym kierunku. Trener Banaczek nie wchodził do nowej szatni, tylko nas znał i wiedział na co stać. Mecz ze Śląskiem był kluczowy, bo przełamaliśmy fatalną serię i złapaliśmy trochę luzu. Tego potrzebowaliśmy. Potem spotkanie z Wisłą było tego potwierdzeniem. Przed nami mecz w Łęcznej i jeśli zagramy na podobnym poziomie, a stać nas na pewno na jeszcze lepszą grę, to powinniśmy wrócić z trzema punktami. Nastawiamy się jednak na bardzo trudny mecz.

 

Co sprawiło, że nagle jesteście inną drużyną? To spowodowały tylko zwycięstwa?

 

- Każdy sportowiec, jak jest w dołku, potrzebuje wygranej, żeby się odbić. Po tych porażkach byliśmy zjednoczeni, drużyną, która razem chce osiągnąć cel. Czy to przyjechał Śląsk, czy byłaby inna drużyna, my czuliśmy, że wygramy ten mecz. Wcześniej nie czuliśmy się gorsi od Lecha czy Pogoni, tylko niewykorzystane sytuacje i brak koncentracji zaważyły o porażkach. Szkoda, że ta runda już się kończy, ale z tym nic nie zrobimy.

 

Do tego Gerson zaczął grać lepiej, a z nim cała obrona. Do formy wrócił Sebastian Mila i kreuje sytuacje bramkowe.

 

- Gerson wracał po kontuzji, zaczął grać z marszu po operacji barku i wiedzieliśmy, że jest mu ciężko. Teraz odpalił i to jest stary, dobry Gerson, jakiego chcemy oglądać. On trzyma nam defensywę w ryzach. Seba też miał trudny okres, ale wrócił, a każdy kibic wie, że to jest klasowy zawodnik. Dał dwie asysty, zresztą świetne w ostatnim meczu z Wisłą. Każdy powoli wychodzi na prostą.

 

Czytaj więcej. Całą rozmowę znajdziesz tu

 

 

 

Źródło: dziennikbaltycki.pl/własne