Marek Szutowicz, człowiek od lat związany z Lechią, ale w pierwszej drużynie już nie pracuje.
Poniżej rozmowa o Lechii Gdańsk z trenerem Markiem Szutowiczem, przeprowadzona przez serwis trojmiasto.sport.pl
Marek Szutowicz: Do Lechii nie żywię żadnej urazy. Lechia to mój klub, jestem z nią związany od 1986 roku, kiedy tata zabrał mnie na trening. Przeszedłem przez wszystkie szczeble szkolenia, zdobyłem mistrzostwo Polski juniorów młodszych. Grałem w Lechii w II lidze i wtedy nabawiłem się kontuzji.
Więzadła krzyżowe?
- Tak. Otworzyło mi to oczy, rozszerzyła mi się perspektywa i skupiłem się na nauce. Skończyłem AWF w Gdańsku, gdzie poznałem profesora Zbigniewa Jastrzębskiego. Dzięki studiom pracowałem przez 10 lat jako nauczyciel w szkole i w 1998 roku zacząłem samodzielną pracę jako trener w Lechii.
Czyli całe pana życie było związane mniej lub bardziej, ale z Lechią?
- W całym moim zawodowym życiu obecna jest tylko Lechia. W żyłach płynie mi biało-zielona krew. Dzięki temu klubowi zdobyłem wszystko, co mam. Straciłem też trochę zdrowia, żeby ten klub odbudować, bo grałem w V i w IV lidze. Pomagałem przy tworzeniu struktur i razem odbudowywaliśmy Lechię. Wracając jeszcze do kontuzji, to też w jakiś sposób mnie ukształtowała, bo pracowałem więcej jako trener, miałem okazję współpracować z Andrzejem Zamilskim przy reprezentacji Polski przez sześć lat i kolejne sześć w ekstraklasie. Więc spakowałem już niemały bagaż doświadczeń. Całe moje życie jest podporządkowane futbolowi. Od małego chłopca wiedziałem, że będę grał w piłkę, a gdy skończę karierę, zostanę trenerem. Niestety, ten drugi etap musiałem wprowadzić dużo szybciej. Mimo temu poświęceniu Lechii nie czuję teraz żalu, że nie pracuję z pierwszą drużyną, ale łezka się w oku kręci, że przyjechał gość z Portugalii i cię zwolnił z pracy.
Takie jest jednak życie korporacyjne. Szkoda, że inwestowano we mnie przez sześć lat i teraz zrezygnowano z moich usług. Swoje błędy popełniłem na początku drogi i do tego zawsze się przyznam, pewnie teraz wiele rzeczy rozwiązałbym inaczej, ale czuję się mocnym trenerem w swoim fachu i nie mam się czego wstydzić. W Lechii współpracowałem z siedmioma trenerami, od każdego z nich wyciągnąłem sporo doświadczeń, byłem na wielu stażach zagranicznych, gdzie również sporo się dowiedziałem. Mam też swój największy sukces, którym jest czwarte miejsce zdobyte przez Lechię w poprzednim sezonie. Dobra współpraca z trenerem Michałem Probierzem i przygotowanie tego zespołu, potem dopieszczenie tego przez Ricardo Moniza. Najbardziej żałuję jednak, że wszystko to, co zostało zrobione pod względem motorycznym, niestety zostało w ostatnim czasie spieprzone.
Chyba każdy się domyśla do kogo pan pije?
- Wystarczyły dwa, trzy miesiące pracy trenera z Portugalii. W moim odczuciu Joaquim Machado nie wniósł do Lechii nic, a tylko drużyna zaczęła się cofać. Z tych piłkarzy, którzy zostali, z tego trzonu można było stworzyć fajny zespół. Dołożyć do tego kręgosłupa pierwszych zawodników, którzy przyszli i samym dobrym treningiem można by przygotować drużynę, za którą teraz byśmy się tak nie wstydzili.
Pierwszy raz wydarzyła się taka sytuacja, że nie miał pan wpływu na przygotowanie fizyczne zespołu? Krążyły różne opinie, że przy tym czy innym trenerze również nie miał pan zbyt wiele do powiedzenia.
- Od początku mojej pracy, czyli współpracy z Tomaszem Kafarskim, miałem swój sposób działania. Ustalaliśmy plan przygotowania fizycznego i dany trener albo go akceptował, albo nie. Trener Kafarski akceptował go w 70-80 procentach, Rafał Ulatowski pracował tylko chwilę i nawet nie zdążylibyśmy porozmawiać o założeniach, z Pawłem Janasem wykonaliśmy 80-90 procent propozycji planu, z Bogusławem Kaczmarkiem może trochę mniej, ok. 70 procent, ale mieliśmy zbliżoną filozofię. Trener Kaczmarek, z pewnością miał duży wpływ na mój rozwój, progres. Przy Michale Probierzu wykorzystywano 70-80 procent mojego programu. Z trenerem Monizem też była inna szkoła, ale darzył mnie dużym zaufaniem, bo rozmawialiśmy i zawsze chciał poznać moje zdanie. Holender miał swój pomysł na przygotowanie, według filozofii Raymonda Verheyena, ale trener Moniz mi ją wytłumaczył, ja wiedziałem o co w niej chodzi, troszeczkę otworzył mi dzięki temu oczy, sprecyzował, na czym to polega i ja to realizowałem. Wskazał, czego oczekiwał i ufał mi, wiedział, że zostanie to wykonane dobrze. Oczywiście ciężko zmieniać plany w środku sezonu, jednak mieliśmy wszystkie założenia przygotowane już na kolejny okres przygotowawczy, wszystko było już dopinane.
I przygotowania wzięły w łeb?
- Człowiek w pewnego rodzaju euforii szedł na urlop i po kilku dniach dostaje informację, że znowu będzie zmiana trenera. Nogi się pode mną ugięły, bo jak popatrzę na te sześć lat wstecz, to w ostatnich trzech sezonach praktycznie każde wakacje były przerywane i zakłócane. Wszystkie plany, programy i przygotowania idą na marne, a po powrocie do pracy znów następuje stres związany z oczekiwaniem, zastanawianie się, czy dany trener będzie chciał z tobą pracować, czy zaakceptuje twoje rozwiązania. Dzięki mojej wiedzy i umiejętnościom ci trenerzy chcieli ze mną współpracować. Przecież nikt z zarządu przez te wszystkie lata nie trzymał mnie za uszy i mówił, że Szutowicz musi zostać. Wyrobiłem sobie markę na tym rynku, ale...
Źródło: trojmiasto.sport.pl