To po tym meczu słynący z wesołego usposobienia trener Wojciech Łazarek zupełnie stracił poczucie humoru. Skończyły się opowieści o leniwcach z miejscowości Leżajsk, robieniu słonia, basiorach, piplokach i pięknych lolo. Nowy szkoleniowiec kadry, podobnie jak komplet widzów zgromadzonych na starym stadionie gdańskiej Lechii, bezradnie patrzył, jak przez 90 minut biało-czerwoni nie są w stanie wbić nawet jednego gola outsiderowi europejskiej piłki. Po ostatnim gwizdku selekcjoner wyglądał, jakby postarzał się o dziesięć lat.
Czemu nic nie wpadło, choć mieliśmy tyle okazji? Może dlatego, że – cytując złotoustego trenera – nasze orły „zagrały na typowe udo: albo się udo, albo się nie udo”. Tym razem się nie udało.
Statystycy obliczyli, że reprezentanci Polski oddali około 30 strzałów na cypryjską bramkę, z tego zaledwie siedem celnych, a i w tych przypadkach na posterunku stał bohater tego starcia – cypryjski bramkarz Andreas Haritou. Niewiele było uderzeń z dalszej odległości, chyba jedynie Dariusz Wdowczyk i Jan Karaś podejmowali takie próby. Szybko okazało się, że małe boisko Lechii sprzyja broniącym się gościom, którym zadanie ułatwiała dodatkowo fatalna nawierzchnia. Wydawało się, że grupa amatorów, kopiących piłkę po pracy, osłabnie w drugiej połowie i worek z bramkami wreszcie pęknie.
Trener Łazarek zdecydował się w przerwie na pokerowe zagranie: wprowadził na boisko Jacka Bayera, zawodnika drugoligowej wówczas Jagiellonii Białystok. Być może liczył, że mający 188 cm wzrostu napastnik przełamie niemoc Polaków w walce o górne piłki. Niestety, również ten manewr spalił na panewce. Biało-czerwoni drugą część meczu rozpoczęli z ogromnym animuszem, ale z minuty na minutę ich ataki traciły impet. Wynik do końca meczu nie uległ zmianie, a po ostatnim gwizdku arbitra goście rozpoczęli taniec radości.
źródło: własne / laczynaspilka.pl