50 urodzinki już za mną, czyżby nastał już czas na wspomnienia? Może tak, może nie, co nie zmienia mojego podejścia do Lechii i to nie tylko jako Klubu Sportowego, ale zjawiskowości słowa LECHIA w sensie typowo kibicowskim. Od najmłodszych lat skazany byłem na zainteresowanie sportem, mieszkając 50 m. od płotu stadionu RKS Stoczniowiec (obecnie Polonia Gdańsk) pamiętam nawet ryk motocykli żużlowych.
4 lata treningów w klubie, jednak nie gra w piłkę była fascynacją, a biało - zielone tłumy kibiców wysiadające z tramwajów na Twardej i z SKM-ki na Politechnice udające się na Traugutta. Pierwsze kontakty z Lechią były oczywiście związane z rodzicami, Ojciec zabierał mnie na Lechię a Mama na wydarzenia typu mecz Aktorzy-Dziennikarze czy towarzyskie spotkanie Lechii z jakąś nigeryjską drużyną. Na pierwszy wyjazd zabrał mnie Ojciec Wartburgiem do Koszalina na II ligowy mecz z Gwardią Koszalin na stadionie Bałtyku Koszalin. Stadion Gwardii był w budowie, szykowany na państwowe dożynki i wizytę Gierka. Co mi utkwiło w pamięci? Butelki i kamienie latające pomiędzy sektorami Lechii i Gwardii. Twarze Makarona, Bacy czy Zielaka i nawet nie miałem pojęcia, że w przyszłości będą moimi kolegami i będziemy razem winkować i zaliczać kolejne wyjazdy.
Pierwsze awanti na Stoczniowcu
Przyjechała Zawisza w jakieś 400-500 osób. Pierwszy raz w życiu zdobyty szalik, razem ze śp. Balonem z Zielonki, w podstępny sposób nawinęliśmy gościa z szalika, byliśmy tak dumni, że szalik na zmianę trzymaliśmy w swoich domach. Wielka zadyma w drodze ze stadionu na dworzec główny w Gdańsku - totalna klęska Zawiszy.
W tym samym roku też na Stoczniowcu gościli ci spod Wejherowa, po meczu dostali totalną kamionkę na Gd. Politechnika. Takie to były początki, jeszcze podstawówka. Cofnę się jeszcze do słynnego meczu z Widzewem. Byłem, widziałem lecz niewiele pamiętam, może dlatego, że byłem jeszcze za młody.
Nadszedł czas na samodzielne wyjazdy
Pierwszy w Elblągu i zatarg pomiędzy ludźmi Bacy i Makarona, to był początek końca Bacy z Sopotu na Lechii, władzę w Sopocie dzierżył juz Wolf. I na pewno była to dobra zmiana. ŚP Darek był później postrachem całej kibicowskiej Polski. Wspólne wypady na tzw. "Akcje" na Kamionce czy wypady na Wzgórze Nowotki po meczach sąsiadów. Najaktywniejsi na akcjach zawsze - Wolf, Dula, śp. Toluś, Cypis, Wiolet, Hugo, Teheran, Burek, Kaczor z Przymorza, Kura z Sopotu nie jestem w stanie wymienić wszystkich, bywało tak, że w 50- 60 osób robiliśmy pogrom na Wzgórzu albo Kamionce.
Nie było podziałów na Ultras czy Hools, byliśmy biało - zieloną bracią, jeden za wszystkich, wszyscy za jednego, miało to swoje plusy, szczególnie na wyjazdach.
Organizowano kiedyś mecze Gdańsk-Gdynia. Po jednym z takich meczy w Gdańsku, pogrom śledzików, w następstwie czego, rozwiązano prawnie Klub Kibica Lechii budowany przez kilka lat. Honorowa solówka Wolfa z Konym z Gdyni. Tak było, honor i zasady, nikt nie śmiał ingerować w solówkę.
Wyjazd do Radomia, była wtedy jeszcze zgoda z Legią. Bardzo miło wspominam wizyty Legii w Gdyni i późniejsze balangi w Gdańsku.
Najlepszy sezon wyjazdowy w moim wykonaniu to 1977-78 tylko jeden wyjazd nie wypalił, do Warszawy na Polonię.
W 1980 roku na wiosnę był "wyjazd" do Gdyni na Bałtyk, meczu nie obejrzałem, w czterech (ja, Kisy, Hirsz i jeden ze Starogardu zostaliśmy na 3 miesiące wyłączeni z Lechii.
Nadszedł czas stoczniowych strajków i powstania Solidarności...
Sierpniowe strajki 1980 roku niestety nie były takie jak bym to zrobił dzisiaj, pomimo że jeszcze byłem w posiadaniu przepustki na teren Rafinerii, nie wpuszczono mnie na teren zakładu, ponieważ przepustka była wystawiona przez CPN , taki niekorzystny rozwój wypadków /dziś nazywa się to – bezrobocie/
Wtedy była to ogólna niechęć do pracy i wszystkiego co PRL-owskie. Siłą rzeczy praktycznie całe dnie spędzało się pod bramą Stoczni Gdańskiej.
Strajki strajkami, jednak to Lechia była pomimo wszystko numerem 1.
Były to pierwsze lata przyjaźni z Wisełką, wizyty w Krakowie były tak częste, że nawet noc z 12 na 13.12.1981 roku zastała nas ze Zbyniem w pociągu z Krakowa do Gdańska. Zastanawialiśmy się czy z dworca do domu wrócimy taxi czy czołgiem, wyszło że piechotką do Wrzeszcza.
16 i 17.12.1981 to walki na ulicach Gdańska i Wrzeszcza. Atak na komisariat kolejowy na Głównym, wtedy to dotarło do mnie, że to nie tylko „stan wojenny" a wojna, ZOMO ochraniające kolejowy, zrobiło kontratak, padły strzały z broni maszynowej kilkanaście serii i petardy hukowe.
Można sobie tylko wyobrazić co czuje człowiek, gdy widzi i słyszy strzelający do niego karabin z odległości 20/30 metrów, dobrze że były to tylko ślepaki. Po całej akcji przy kolejowym, duża grupa ludzi skryła się w mającej odjechać SKM-ce. To był błąd, z pianą na gębach ZOMO urządziło sobie na nas rewanżyk, choć chyba nie było tak źle, skoro w moim przedziale pozostały zdobyte akcesoria (1 tarcza i 2 kaski z przyłbicami). Właśnie w SKM-ce dotarła do mnie wiadomość o śmierci jednego z naszych, jeszcze nie wiedziałem o tym, że to był mój przyjaciel Toluś Browarczyk, z którym jeszcze rozmawiałem ze 3 godziny wcześniej pod Sobieskim. Centrum walk przeniosło się do Wrzeszcza, gdzie była wtedy siedziba Solidarności.
Urbanizacja Wrzeszcza umożliwiła nam to, że to właśnie tutaj ZOMO było bezradne, mogli sobie tylko po Grunwaldzkiej pojeździć, wszystkie pozostałe ulice były nasze. Może poza jedną, padł pomysł zaatakowania Białej, jednak z podziemnego przejścia pomiędzy Miszewskiego a Białą i całego nasypu kolejowego MO zrobiło sobie twierdzę nie do przejścia, ponownie słyszałem strzały z broni maszynowej.
Nadeszła wiosna i ponownie to Lechia była na pierwszym planie, choć też nikt nie odpuszczał sobie takich dat jak np. 1 czy 3 maja.
Tu zrobię małą przerwę, by ciągnąć dalej musiałbym dublować Ks. J.Wąsowicza który wszystko wspaniale opisał w książce „Biało-Zielona Solidarność”.
Lechia zaczęła dołować, kwintesencją był spadek do III ligi. Jednocześnie był to początek nowej biało–zielonej jakości. Piękne wyjazdy, awans po roku, Puchar Polski i łzy szczęścia w Piotrkowie czy zdobycie górki. To były niezapomniane przeżycia.
Autor: Jurek Litwin