Relacja (Lechia.gda.pl):
"Nigdy więcej piątej ligi!" - skandowali w Czersku kibice gdańskiej Lechii w oczekiwaniu na zwycięstwo mające zagwarantować awans do wyższej klasy. Chociaż gra pupilów była słaba, a wygraną udało się zrealizować dopiero w 72 minucie spotkania dzięki trafieniu Bartłomieja Stolca, to po końcowym gwizdku nikt już o tym nie pamiętał. Pięć dni przed finałem sezonu Lechia ostatecznie zapewniła sobie awans do czwartej ligi i od sierpnia stanie przed kolejnym, jeszcze poważniejszym wyzwaniem.
Dzień przed meczem (na którego rozegranie zgody nie wyraził burmistrz, wobec czego odbył się on na wyłączną odpowiedzialność prezesa klubu Borowiak) okazało się, że urazu wykluczającego z gry w Czersku nabawił się Krzysztof Bartoszuk. Jerzy Jastrzębowski zmuszony był zastosować roszady w linii obronnej - rolę prawego obrońcy przejął rezerwowy Robert Morka, natomiast na lewą stronę powędrował Daniel Pellowski. Defensywa była dziś najpewniej grającą formacją Lechii, praktycznie nie dopuszczającą do jakichkolwiek spięć pod gdańską bramką i znakomicie naprawiającą straty w środku pola powodowane przede wszystkim przez Marka Widzickiego, Jakuba Wiszniewskiego i Bartłomieja Stolca.
Skoro zaczęliśmy od pochwały obrońców, to nie wypada nie wspomnieć o bardzo skutecznych w tym elemencie gospodarzach. Przy Traugutta czerszczanie zagrali odważny, otwarty futbol, zostając skarceni za beztroskę w tyłach. Tym razem nacisk położyli głównie na destrukcję i długo odnosiło to pożądany efekt. Zwłaszcza w pierwszej połowie, w której lechiści na dobrą sprawę nie zagrażali poważniej bramce miejscowych. Górne dośrodkowania ze skrzydeł stawały się łatwym łupem wysokich defensorów, próby przebijania się środkiem również spełzały na niczym.
Inna sprawa, że wynikało to głównie ze słabej postawy gdańszczan, grających zbyt wolno, za mało pomysłowo, często również zbyt indywidualnie. W 5 minucie Marek Szutowicz nie wykorzystał sytuacji sam na sam z bramkarzem. W 15 minucie z kolei, zamiast strzelać, spróbował podania na przeciwległą stronę do Stolca. Gdyby zagrał celnie, padłby gol, a tymczasem próbę tę przeciął nadbiegający z tyłu środkowy obrońca. Nie zakończyły się powodzeniem również dwa rzuty wolne z dogodnych pozycji, wykonywane przez Szutowicza i Pawła Żuka, który tuż przed przerwą zszedł z boiska z powodu kontuzji.
Borowiaka stać było na zaledwie jeden, bardzo niecelny strzał, ale w 40 minucie mogło być naprawdę niezwykle niebezpiecznie, gdyby na drodze podania do wybiegającego na czystą pozycję miejscowego napastnika nie stanął w ostatniej chwili Marcin Gąsiorowski. W odpowiedzi płaskie dośrodkowanie Szutowicza przeszło pomiędzy nogami wielu piłkarzy znajdujących się w polu karnym, ale nikt nie potrafił skierować go do siatki, a piłka przeszła obok słupka. Sytuacja ta wynikła jednak z przypadku, natomiast świadomych i realnych zagrożeń było jak na lekarstwo.
Gospodarze przegrali, gdyż nie wyciągnęli wniosków z niebywałych darów losu, jakie otrzymali w pierwszym okresie drugiej połowy. Już w trzeciej minucie Szutowicz dograł do wychodzącego na dobrą pozycję strzelecką Stolca, ale ten uderzył wprost w bramkarza. Nie było to jednak jeszcze niczym specjalnym w porównaniu z kolejnymi sytuacjami. Po dwóch minutach Przemysław Urbański uderzył z 15 metrów, ale ku rozpaczy gdańskich kibiców piłka odbiła się od słupka i wpadła w ręce bramkarza. W 55 minucie powtórka z historii - Widzicki otrzymał świetne podanie w centrum pola karnego, ale najpierw jakby nie najlepiej opanował futbolówkę, a następnie mając przed sobą wyłącznie golkipera... oddał piłkę w jego ręce za pośrednictwem drugiego tym razem słupka. Jak pech, to pech.
Mimo wszystko po przerwie piłkarze Borowiaka byli na tyle żwawo nękani przez ofensywę faworyta, że stało się już niemal oczywistym, iż zdobycie jednej choćby bramki wystarczy do osiągnięcia sukcesu. Problem w tym, żeby to trafienie uzyskać, bo o ile skuteczność miejscowych obrońców uległa pogorszeniu, o tyle 18-letni bramkarz Bartosz Chudy czynił swoją powinność bardzo dobrze. W końcu jednak nadeszła 72 minuta meczu i Stolc znalazł się w sytuacji bardzo podobnej do tej, w której Widzicki trafił w słupek. Mimo biegnącego obok obrońcy i skracającego kąt strzału golkipera, napastnik Lechii uderzył płasko w odpowiednim momencie i piłka nareszcie znalazła się w siatce. Na opanowanej przez kibiców Lechii stronie stadionu eksplodowała radość, do której momentalnie włączyli się równie uszczęśliwieni piłkarze. Minęły dobre dwie minuty, nim udało się wznowić grę.
Motorem napędowym większości akcji w drugiej połowie był Urbański, który raz kolejny nie zawiódł na lewej flance. Z jego pracy niewiele jednak wynikało, gdyż napastnicy nie byli w zadowalającej dyspozycji. Końcowy kwadrans był już wyczekiwaniem na ostatni gwizdek i na to, co się wówczas stanie. A stała się powtórka ze Stegny - kibice tłumnie wbiegli na boisko i ogołocili piłkarzy z ich garderoby. Następnie wszyscy udali się pod szatnie, gdzie długo trwały śpiewy i okrzyki, wychwalające między innymi szkoleniowca Lechii. Podczas meczu doping również był bardzo dobry, mimo że w pewnym momencie drugiej połowy lekko przycichł, gdy piłkarzom nie udawało się zdobyć zwycięskiej bramki. Ta chwila w końcu jednak nastąpiła i wszystko skończyło się bardzo dobrze. W przyszłym sezonie Lechia będzie występować w IV lidze.
|